niedziela, 24 maja 2015

Rozdział IV

                                     ~~~~ Oczami Andresa ~~~~

       Patrzyłem na nią z zafascynowaniem przypominając sobie jak w wieku pięciu lat taki wypierdek ledwo odstający od ziemi zorientował się, że istnieje coś, co będzie dla niego lepsze od głupich Disney'owskich bajeczek o księżniczkach. W porównaniu do niej oglądał ten nigdy nie kończący się seans z rozdziawionymi ustami tuląc się do dywanu. Cały ja...
       Zrobiłem jeden krok do przodu, aby z nią porozmawiać, ale ta spuściła ręce z bandy i ocierając błyszczącą od łez twarz niespodziewanie odbiegła. Chciałem pobiec za nią zapytać się co jej jest, ale un-dżentelmen tkwiący we mnie zakazał mi gdziekolwiek się ruszać, nie zakrzątać sobie głowy głupotami przed zawodami na ojczystej arenie.
       Jakby było mi mało zmartwień podbiegł do mnie Wank, który samą swoją obecnością powodwał u mnie załamanie psychiczne, ale częściej nerwowe. Jednak mimo to zawsze siedziałem z nim w tym małym, ciasnym pokoiku nieraz musząc spać na złączonych łóżkach. Tak, dokładnie. Na połączonych łóżkach! Z czasem zaczął mi zwisać fakt, że Wank jest obrzydliwie zakochany w "tych" sprawach. Nie jeden raz zaskoczył mnie sztuką cudownych opowieści rodem z filmów porno. A ja głupi udawałem, że słucham mając nadzieję na ustanie ,,bajeczek" nadejdzie lada dzień. Niestety to nie dla niego. Sorry, taki mamy klimat?
    - Znowu ci dziewczynka uciekła? - parsknął śmiechem. - Co, rozporek ci przy niej pęknął, czy tylko stanąłeś niebezpiecznie blisko i zrobiło ci się małe powstanie listopadowe? - zaczął się nabijać. Z trudem utrzymałem dłoń przy sobie. Włożyłem kciuki do kieszonek czarnej kurtki.
       Wziąłem głęboki oddech. Moją głowę zaczęły wypełniać wszelkie możliwe riposty jakie kiedykolwiek usłyszałem, wymyśliłem czy powiedział je mój wspaniały zboczuszek.
    - Główka się rozregulowała i nie pozwala ci się odezwać bez przemyślenia tego jak ułożyć te swoje nędzne usta jednocześnie oddychając? - kontynuował komediowy marsz ku zwycięstwu. Ja pomyślałem, że z pewnością się nie dam pogrzebać tak łatwo.
    - Weź schowaj te swoje wyłupiaste oczy, bo gapisz się na mnie bez chwili odetchnięcia chyba dziesięć sekund - warknąłem oburzony. Wank przewrócił oczami. Domyśliłem się, że się matoł jeden nie domyślił. - Chcesz mnie zabić czy uprawiać seks? Ale znając ciebie, to drugie.
    - Wyobraźnia coś ci ucieka od dupy strony - nie dał się zbić z drogi. Wciąż podążał przetartym szlakiem czerwonym. Czemu czerwonym? Odzwierdlał kolor mojej twarzy w punkcie krytycznym naszych ,,mądrych" konwersacji.
       Walnąłem go z całą siłą pięścią w chuderlawe ramię. Złapał się delikatnie masując miejsce uderzenia opuszkami palca. Po chwili mnie jednak rozbroił. Czemu? Czy normalny człowiek huha na ,,siniak" ukryty pod gruba kurtką? Odpowiedź w formie pytania, a jakże logiczna w przypadku mojego koleżki.
    - No dobzie, zabieziemy małego Andisia na pogotowie i pani ź igłą - mówiłem delikatnym tonem głosu - wbije ci ją w sam środek dupy - psychopatyczny głos wydostał się z moich strun głosowych.
    - Stary, ty się musisz leczyć u psychopaty. - Zaśmiałem się. Wtedy złapał się za głowę jedną ręką, a drugą odganiał od siebie mój śmiech. - U psychiatry, psychiatry!
    - Na szczęście... bo już myślałem, że jeszcze mi terapię zrobisz - odparłem z ulgą i żartem w głosie.
   Kiedy się droczyliśmy reszta dzisiejszego teamu w postaci Markusa i Severina przywędrowali do nas z dziwnie poważnymi wyrazami twarzy. Ten pierwszy wskoczył mi na plecy licząc, że zrobię mu patataja. O nie, nie ma koni z ludzi na świecie! W politykę mu się zachciało bawić. Zrzuciłem go z pleców, ale najwyraźniej był na to przygotowany, bo upadł na ziemię w zgrabnym telemarku.
    - Ale ty się nie wysilaj teraz, bo po skoku to ty jeszcze zobaczysz spody swoich ufajdanych nart - zaśmiał się Wank. Zacząłem mu towarzyszyć w harmonijnym rechocie. W sytuacji kiedy nie żartował ze mnie jego teksty nadzwyczaj mi się podobały.
       Po chwili w naszym gronie rozległ się także nieznośny i głośny rechot Severina, a że miał niezwykłe skłonności do żartowania i opowiadania kawałów, to musieliśmy słuchat czegoś na wzór słonia skrzyżowanego z hieną. Ale cóż poradzić, forma przychodzi sama, i to ona wybiera kto zasili szeregi kadry.
    - Ha, ha, ha - powiedział sarkastycznie Markus mrużąc oczy i zakładając ręce na piersi. - Uśmialiśmy się nieźle, a zapewniam was, że ktoś z was zobaczy śnieg o spodu...
       Towarzystwo nagle umilkło.
    - Jesteś brutalny i antynarodowy... - wycedził cicho Wank. Już widziałem jak ręka zaczęła świerzbić Eisenbichlera, ale on miał to to siebie, że potrafił poważnieć na komendę. Swoją czy cudzą-obojętne.
       Wszyscy zaczęliśmy rżeć. Co mnie zadziwiło, również Markus dołączył swoje kilkadziesiąt Herzów do naszych zdrowotnych, ale cholernie zaraźliwych heheszków.
    - No dobra, a teraz całkiem na poważnie - powiedział Severin zacierając ręce. - Pomysł na dzisiejszy tryumf?
    - Włożyć gówno w spreju do kombinezonów przeciwników - Wank uniósł dumnie palec do góry. Jednak kiedy Freund zaczął go ciahać swoimi wściekłymi oczami żartowniś skulił ramiona i zaczął udawać, że rozmyśla. Machnął jednak zrezygnowany ręką.
       Po paru minutch każdy z nas rozbiegł się na cztery strony świata zakładaąc słuchawki na uszy. Czułem się dziwnie, jakbym o czymś zapomniał. Zwolniłem tempo patrząc wciąż w jeden punkt w oddali, jakiś samochód na parkingu. Niespodziewanie wiatr jednym swoim ,,muśnięciem" chciał połamać wszystkie drzewa.
    - No i znowu nam konkurs przerwą - pokręciłem głową.
       Nagle postanowiłem zboczyć z zaplanowanej wcześniej trasy. Smartfon oczywiscie zaczął drzeć mordę, że zboczyłem z drogi, zboczyłem z drogi... No wiem! Co, mam jeszcze zacząc rozmawiać z ,,Endomondo" i się przed nim tłumaczyć? ,,- Halo, tu twój Andiś. Niestety dzisiaj opuszczam drogę, bo postanowiłem pójść inną drogą. - Skręć w prawo! Zboczyłeś z trasy! - Tak wiem, kochany Endusiu. Jestem świadomy, że cię zasmucam. - Zboczyłeś z trasy. Zawróć w tył!"
    - Zawróć w tył - wymamrotałem pod nosem śmiejąc się cicho i kręcąc głową.

                                          ~~~~Oczami Sabine~~~~

       Drzewa wokół cicho szemrały. Liście, które jeszcze żyły na drzewach wygrywały złowrogą muzykę. Śnieg skrzypiał pod stopami, choć było go niewiele. Wiatr zrywał się gwałtownie podrywając do życia nawet zwalone konary cienkich drzew. Włosy powiewały mi chaotycznie na wietrze. Zimne powietrze tak jakby chciało mnie zadręczyć kręcąc się wokół mnie cały czas. Starałam się ogrzać dmuchając na zimne ręce. To nie przynosiło skutków.
       Kropelki łez zamarzały na mojej twarzy tworząc lodową maskę. Z każdą chwilą naciągałam coraz wyżej szalik chcąc zachować choćby odrobinkę ciepła na twarzy.
       Skuliłam się łapiąc dłońmi za potylicę. Uciekłam, bo bałam się, że znowu usiądę na tych zachlanych kolanach, a przed nami wyrośnie wielki telewizor izolujący nas od radosnych trybun. Że ponownie poczuję te promile zawarte w oddechu na karku. Bałam się, że jeśli nie ucieknę zostanę dorwana i przykuta do drzewa, a trzymać mnie tam będą dwa ostre noże ociekające krwią, tkwiące w niewielkich nadgarstkach.
     Podniosłam wzrok śmiejąc się sama do siebie. Gówno prawda, ja wcale się nie bałam o to, że mnie zniszczy. Ja bałam się, że przestanę myśleć o jego zbrodni, zapomnę o powodzie moich łez. Jak zwykle zresztą.
       Wstałam z konaru drzewa leżącego na ziemi bezładnie, okrytego w części zielonym mchem. Okrążyłam dwa razy najbliższe, grube drzewo. Po chwili walnęłam je pięściami z całej siły. Z oczu pociekły mi prawdziwe łzy, nie były po to, aby chronić przed zapomnieniem zła. One były złem, furią drzemiącą we mnie. Waliłam w drzewo krzycząc na siebie aż nie zobaczyłam, że knykcie zaczynają sinieć.
    - Czy ty całe życie stracisz na płaczu? No pewnie, bo po co by się śmiać, lepiej użalać się nad sobą! - walnęłam ostatni raz drzewo upadając na kolana.
       Mimo iż twarz miałam już całą mokrą zaczęłam śmiać się jak psychopatka. Nagle upadłam na plecy śmiejąc się dalej, z czasem coraz głośniej. Nie zamykałam oczu wpatrując się w niebieskie niebo skrywane przez kołysane wiatrem drzewa. Otarłam opuszkami palców powieki.
       Drzewa zaczęły się do siebie niebezpiecznie zbliżać kurcząc przestrzeń wokół mnie. Niebo wydawało się spadać na dół. Czułam się jak więzień, więzień w swoim własnym ciele chcący uciec od rzeczywistości. Byłam zamkniętą puszką Pandory, która nie chciała dzielić swoją zawartością. Każdy ból, zło i lęk pozostawały we mnie.
   Płakałam często. Dla mnie był to jednak mimo wszystko upragniony deszcz w czasie siedmiu lat nieurodzaju w Egipcie. Możnaby rzec, że mottem przewonim dla mojej historii napisanej przez życie jest ,,Ograniczenia i limity nie interesują mnie, dlatego lepiej dodać bólu i śmiać się mniej". Też się z tego uśmiałam, ale ludzie, otoczenie, świat i przede wszystkim JA dają mi porządnego kopasa w dupasa, który mnie wbija w dno. Niezależnie czy to coś poważnego czy zwyczajna błahostka, mój głupi rozumek reaguje na to tak samo. I choć próbuję od tego toku myślenia zawsze uciekać zatrzymuję się w pół kroku.
       Podniosłam się gwałtownie. Skoro zawsze podnosząc nogę upadam może teraz stanę podpierając się o kulę, która pomoże mi utrzymać równowagę. Tylko czy ta kula jest na mnie gotowa, a raczej czy ja jestem gotowa na kulę?

       Na wielkim telebimie wyświetlane były wyniki po starcie trzydziestu ośmiu zawodników. Wychyliłam się poza bandę, aby przyjrzeć się lepiej wynikom. Wiatr uderzał o drzewa rozhuśtując je chaotycznie. Chorągiewki na górze rozbiegu targane były przez mocne podmuchy. Donośny głos komentatora ginął w chaotycznych świstach podrywanych do życia flag. Ludzie ledwo utrzymywali zwitki kolorowych materiałów.
       Wyciągnęłam telefon z kieszeni płaszcza, aby sprawdzić godzinę. Zmartwiona przygryzłam dolną wargę. Przygarnęłam dłonią rozwiane wiatrem włosy. Po chwili moje wilgotne oczy skierowały się w stronę najazdu. Na dużych białych schodach już od kilkunastu minut siedziało sześciu zawodników. Część z nich podskakiwało energicznie, reszta siedziała z goglami zsuniętymi na oczy.
       Nagle mężczyzna w malinowym kostiumie z naprężonym ciałem wsunął się szybko na zimną ławkę. Przez kilka sekund trwał na belce w bezruchu czekając na szybkie machnięcie flagą zaciśniętą w dłoni. Po trzydziestu sekundach skoczek oderwał się od ławki i z zawrotną szybkością zsunął się w dół rozbiegu. Kiedy wyladował po bezpiecznym locie odetchnęłam z ulgą. Uradowana położyłam dłoń na klatce piersiowej.
       Pozostała piątka wyczynowców przecięła powietrze w dość szybkim czasie. Niestety wiatr cały czas próbował uświadamiać skoczkom i kibicom zgromadzonym na stadionie kto tu jest najważniejszy. Drzewa uginały się o mało co nie dotykając czubkami mchu porastającego ziemię.
       Obróciłam się na pięcie z głową spuszczoną a dół. Nieoczekiwanie przed moimi stopami wyrosła wielka postać. Uniosłam oczy do góry. Była to Karin.
    - Akuku! - powiedziała przeciągniętym głosem. - Ktoś tu w kibica się zabawił. Przyjemnie się patrzyło na ten obrazek. Wyglądałaś jak maleńka kapucynka w zoo, która pierwszy raz wspina się na drzewo - zachichotała pod nosem.
    - A to komplement czy obelga? - spytałam oburzona.
    - W sumie... ani to, ani to - wyszczerzyła kły. - Ale jak się tak na ciebie patrzyłam to nie widziałam powodów, aby ci płacić - oparła dłonie na biodrach próbójąc udawać zirytowaną.
    - A co, tyłkiem miałam pokręcić żebyś mi banknoty do majtek włożyła? - zaśmiałam się głośno. Karin nie było jednak do śmiechu. Spoważniałam, ledwo opanowywując śmiech. Zakryłam usta zimną dłonią.
       Moja towarzyszka podeszła spokojnym krokiem bliżej bandy wskazując otwartą dłonią na aparat, wciąż nietknięty. Złapałam się za kark kręcąc głową po czym oprzytomniałam i szybkim ruchem dłoni złapałam się za głowę. Nie minęły trzy sekundy, a już zmieniłam zdanie i machnęłam zrezygnowana ręką. Karin pokręciła głową po czym powtórzyła moje ruchy.
    - Cała ty... - mruczała pod nosem. - Najpierw chce się zabić, a potem porównuje fotografizm do burdelowych spraw.
- Jutro też jest dzień. Z tego co pamiętam ze szkoły to pierwszy rok jest okresem ochronnym - powiedziałam słodkim głosikiem. Odrzuciłam ręką włosy do tyłu mrugając pobłażliwie rzęsami. - A swoją drogą, życie jest jak striptiz, tyle, że transwestyty. Wszystko pięknie ładnie, aż tu nagle chuj - powiedziałam rozkładając bezradnie ręce.
    - Tak? - zapytała z nutką ironii w głosie. - A jutro będziesz wszystkim buty lizać i błagać : dajcie mi szansę - złożyła ręce jak do modlitwy uginając lekko kolana spoglądając w górę.
       Spojrzałam na nią spode łba. Pomiędzy nami zapanowała krótka cisza. Po chwili jednak Karin przerwała milczenie.
    - A może by tak rzucić to wszystko i zostać striptizerką - otworzyła szeroko oczy. - Dobra, a teraz chodź za mną.
    - A co, chcesz mieć asystę idąc szukać pracy? - zadrwiłam z niej. Karin przymrużyła oczy i powolnym ruchem dłoni wskazała mi kierunek, w którym mam iść.
       Zdegustowana pokręciłam głową i zmarszczyłam nos. Obróciłam się zgrabnie na pięcie i zdemontowałam ,,studio fotografii". Wrzuciłam w ramiona zamyślonej Karin statyw, a sama pospiesznym krokiem podążyłam w głąb wioski skoczków tarmosząc w dłoniach aparat. Z daleka usłyszałam głośne westchnienie szatynki przymuszonej do pełnienia funkcji mojego ,,osobistego służącego".

       Muzyka tuliła moje uszy swoimi łagodnymi dźwiękami. Szłam pewnym krokiem z lekko uniesionymi kącikami ust. Wokół palca owijałam białą smycz przyczepioną z boku lustrzanki. Co jakiś czas zerkałam do tyłu na człapiocą Karin bawiącą się czarnym statywem o długich nogach. Parsknęłam cicho unosząc oczy ku górze.
       Nagle Karin położyła dłoń na moim barku wskazując palcem na niewielki drewniany domek po prawej stronie. Przystanęłam zgarniając włosy z twarzy. Karin złapała mnie pod ramię wchodząc po schodkach. Nacisnęła ciężką dłonią na klamkę i popchnęła mocno drzwi. Zza drewnianych drzwi wyłoniła się znajoma twarz Wellingera, który szczerzył swoje kły. Ruchem ręki pozwolił nam wejść.
       Na niewielkiej kanapie siedziało troje mężczyzn, z czego jeden miał kask i gogle na głowie. Na krześle po przeciwnej stronie pomieszczena siedział szatyn, który śmiał się najgłośniej ze wszystkich.
       Karin ruszyła przybic każdemu z nich piątkę po czym rzuciła się na kolana siedzących na kanapie mężczyzn. Na ramieniu każdego z nich przyszyte było godło idealnie pasujące kolorystycznie do pomarańczowej kurtki.
       Spojrzałam wystraszonymi oczami na Andreasa po czym rozglądnęłam się po pomieszczeniu. W kącie za drzwiami stała szafa, z której wystawały różnobarwne kombinezony.
    - Trele morele, bum cyk-cyk, mi na twój widok staje stary pyk - powiedział całkiem poważnie szatyn przerywając ciszę. Po chwili zaczął się śmiać.
    - On tak zawsze, spokojnie - zapewnił Andreas.
       Moje zdziwione i przepełnione wściekłością oczy powędrowały na Wellingera. Chciałam zadać jedno krótkie pytanie, ale krtań zacisnęła się nie pozwalając wydusić ani jednego słowa.
    - Pozwól, że ci przedstawię... - powiedział blondyn, tak jakby czytając mi w myślach. Zacisęłam tryumfalnie pięść za plecami unosząc kąciki ust do góry.
    - Aj em Andiś. A któż by inny - wyrwał się żartowniś. - Ale dla gorących aniołków jestem Charlie - uniósł jedną brew do góry przygryzając język. - Twój wódz jest gotów dawać rozkazy. Na począ...
    - ...Ale wszyscy mówimy na niego Wank - wysoki brunet o mocnych rysach przerwał Wankowi zaciskając zęby.
    - A ja im wszystkim powtarzam, że po nazwisku to po pysku. I co oni na to? Wankiego sobie wymyślili - uniósł ręce do góry. - Ty masz pojęcie? - ostatnią sylabę powiedział załamując głos, ponieważ Wellinger uderzyl go w ramię tym swoim skocznym zadem.
    - Nie, wyobraź sobie, że nie mam pojęcia - wydusiłam z siebie na jednym tchu. Po chwili założyłam ręce na piersi kręcąc głową. - A kiedy tak właściwie masz zamiar opuścić te łapy, bo czuję się jak na kazaniu.
       Niespodziewanie do środka wszedł facet w... różowej czapce z piłką w rękach.
    - Ohoho! Kogo nam tu dziś za do prezent dali - zaśmiał się blondyn. Po chwili wyciągnął rękę w moją stronę. Skrępowana uścisnęłam ją. - Severin - powiedział tym razem przyjaznym głosem puszczając mi oczko. Zarumieniłam się.
    - Ehehe, wolnego kolego! - zaprotestował Wank. - To moja dziunia i tylko ja mogę was jej przedstawić! - krzyknął zły.
    - Playboy z krainy czarów się znalazł - powiedział facet w czerwonym kasku na głowie.
    - Skoro jestem taka ,,twoja dziunia" to powiedz jak mam na imię - przerwałam jego krzyki sprytnie.
    - A czy to istotne? Poza tym, jak ty nie pamiętasz własnego imienia to źle z tobą... - wszyscy pacnęli się oburzeni w czoło. - Jednego jestem pewien, to nasza nowa paparazzi. Pod prysznic też nam się wpierniczy. Oczywiście jestem generalnie za, a nawet za - powiedział wskazując palcem na aparat, który uniosłam do góry wykrzywiając twarz. Wszyscy zaczęli się przyglądać lustrzance jak przedszkolaki skupiając uwagę na dużym napisie DSV.
    - Sabine - uśmiechnęłam się starając spojrzeć na każdego z zawodników. 
   - Pozwól, że opowiem ci jak zwany jest każdy z moich niewolników - zaproponował Wank chwiejąc się na krześle. Skinęłam głową, no bo cóż mogłam zrobić? - Ten głupek w kasku to Markus "Kombajn" Eisenbichler. Jak zaryje nieraz o zeskok po lądowaniu, to nieźle sobie mordę przeorze. Severin "Adolfik" już ci się zaprezentował. Ten patrzący na twój tyłek zwany jest Marinusem "Ikeą" Krausem. Nie jeden raz po pijaku chciał nam sprzedać kibel. Natomiast ten snob ukryty pod czarnymi włosami to Richard "Ridge" Freitag. - Zaczął się głośno śmiać.
    - A przedstawiał Andreas "Szambonurek" Wank - Marinus przerwał passę psychopatycznych rechotów przedmówcy. - A ty co, kotka psotka? - zapytał spoglądając na mój biust. - Kotka sobie na moich kolanach nie usiądzie? - Zapytał próbując złapać mnie za udo. Obróciłam się bokiem splatając niesfornie dłonie na piersi.
    - Każdy chciałby mieć taką kicię pod dachem. Tak na albo nawet pod kołderką - wtrącił Markus zdejmując ze swoich kolan Karin. Przybliżył się do mnie menelskim krokiem zacierajac szyderczo dłonie. Po chwili zaczął ocierać się o moje drżące ze zdenerwowania ramiona. - Baby, I'm your father - szepnął głośno na moje ucho po czym wysłał mi całusa i odsunął się śmiejąc. Założyłam skrępowana prawą dłoń na łokieć.
    - Czy on ma gdzieś jakiś guzik do wyłączania trybu ,,bez cenzury"? - zapytałam wydymając wargi i rozkładając ręce.
    - Każdy z nas - zaczął Severin - ma takie dwa guziczki, które potrafią zmieniać tryby. Jednak najskuteczniejsze jest pociągnięcie wajhy po środku - zażartował.
       Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
       Ogień zaczął wylatywać przez moje uszy, tak jak bohaterom w kolorowych kreskówkach. Lewa powieka zadrgała mi nerwowo. Za plecami zaciskałam pięść napinając wszystkie mięśnie ręki. Krew gotowała mi się w żyłach, które zachciały zabłysnąć i wyszły dostojnym krokiem opalć się na moim czole. Odpięłam zsuwki podtrzymujące moją grzywkę tak, aby bujne włosy skryły żyły.
    - Chcesz to możesz mnie zatrzymać. Ja pokażę ci całą aparaturę do zmiany trybu z dziennego na nocny i będzie dobrze - Wank wyszczerzył kły.
       Nie wytrzymałam i walnęłam wkurzona pięścią o ścianę odwracając się tyłem do całej gromadki. Czułam, że zaraz zapłaczę, że poprostu poryczę jak głupi przedszkolak, bo z mnie żartowali. Jednak postanowiłam sobie, że nigdy więcej nie zrobię z siebie idiotki i zacisnęłam powieki tamując żałosną falę, która w planach miała zrobić mi za moment tsunami. Tama Asuańska została postawiona i nic jej stąd nie ruszy, nic!
    - Ej, twardym trzeba być, a nie miętkim - zobaczyłam zaciśniętą pięść przed twarzą, uniesioną w geście tryumfu. Odwróciłam głowę opierając się ramionami na ścianę. Markus właśnie oglądał mój tyłek, z pewnością szacując jakiego rozmiaru majtki albo stringi podarować mi na Mikołajki.
       Pasknęłam cicho.
    - Choćbym ci pociągnęła za ten zepsuty złom i tak by to nic nie zmieniło - odpowiedziałam po dłuższej chwili zwracając się do Wanka.
    - E tam, złom. Jeszcze nie używany - Wellinger machnął ręką.
    - Gówno prawda! - zaprotestował Richard. - Raz to nawet mnie pod prysznic ciągnął chcąc umyć mi... wajhę.
       Spojrzałam zaintrygowana na Freitaga. Rechot nie ustawał od siedmiu minut.
       Nagle drzwi utworzyły się, a w progu stanął Markus tarmosząc gogle w rękach. Jego wzrok utkwiony był we mnie. Zarumieniłam się.
    - Będziesz tęsknić? - zapytał wyciągając w moim kierunku palec.
    - No dobra, będę - podeszłam do niego i ucałowałam go w policzek. Sama nie wierzyłam w to, co zrobiłam. Odrazu pożałowała tego czynu, poniewaz wokół rozległo się buczenie.
    - Czuję się zdradzony - Wank wstał z krzesła zakładając ręce na pierś równocześnie odwracając głowę w stronę przeciwną do mnie. - Męża to się nigdy nie pocałowało, a z obcym żigolakiem to się liżesz?! - kontynuował zirytowany.
    - Spokojnie, to właśnie on - Karin wyrwała się unosząc ręce do góry. - Takie życie - skrzywiła się. Powtórzyłam je wyraz twarzy.
       Muzyka na zewnątrz przybrała na sile. Był to dobry znak, bo wiatr ucichł dając szansę trąbkom i utworom lecących z głośników.
    - No - pociągnęła Karin - to my się już ulatniamy, prawda Sabine? - spojrzała na mnie. Skinęłam głową.

       Krzyczałam na całe gardło, poddawałam szalik na działalność wiatru i śpiewałam różne piosenki w zależnosci od sytuacji. Zaciskałam kciuki tak, że aż knykcie mi bielały. W niektórych momentach aparat ledwo co nie tracił kontaktu ze statywem przez wymachującą energicznie i chaotycznie rękami zapaloną kibickę w mojej osobie. Te krzyki z każdą chwilą coraz bardziej rozrywały moje gardło. Dokładałam do tłumów tyle Herzów ile mogłam. W końcu złapałam się za gardło. Wydawało mi się, że już żaden wiwat z mojej strony nikomu nie pomoże. Chrząknęłam głośno. Wtedy gardło tak jakby się odblokowało postanawiając nie opuszczać dzisiaj nikogo, nie pozwalając faworyzować skaczących wcześniej rycerzy. Mimo iż mogłam dalej dopingować postanowiłam oszczędzić sobie krtani.
       Wiatr szalał niemiłosiernie. Przerwa trwała już około pięć minut. Dla mnie absurdalne byłoby przerywać zawody przy jednym, ostatnim zawodniku. Na stadionie rozległ się donośny głos komentatora. Złapałam szalik w narodowe barwy tarmosząc go w rękach pełna poddenerwowania. Wyostrzyłam wzrok, który skierowałam na sam szczyt wieży startowej. Stał tam jedyny, ostatni. Ostatnia nadzieja na tryumf. Severin Freund wdrapał się zwinnie na belkę startową z żelaznym wyrazem twarzy. Ile ja bym dała, aby zobaczyć jego oczy. Z nich wyczytałabym wszystko, bo wiem, że te świecidełka potrafią wytłumaczyć wszystko co w sercu gra, ale twarz boi się tego ukazać.
       Nagle musnął mnie chłodny wiatr rozwiewając moje włosy. Parsknęłam przewracając oczami. Zanim zdążyłam przenieść swój wzrok na belkę startową była ona już pusta. Niemiec zjeżdżał po najeździe rozpędzając się do szybkości aut na torze wyścigowym. Zanim pokonał próg prostując się jak struna uderzył we mnie silny wiatr, który o mało co nie wyrwał mi szalika z rąk. Przygryzłam nerwowo wargę. Widziałam jak nim szarpie w powietrzu. Strach sparaliżował mnie całą. Zamknęłam oczy i przeniosłam umysł w inne miejsce. Z plastikowego snu wyrwały mnie radosne okrzyki. Wiedziałam co to oznacza. Byliśmy zwycięzcami, Niemcy pokonali wszystkich, poskromili każdego mistrza działającego na swoją korzyść jak, również i wspomagającego szeregi ekipy. Bohaterami dnia byli tylko oni jedni i jedyni. Co z tego, że w tej ekipie był Wank, Eisenbichler i Wellinger, taką mamy kadrę. A raczej sorry, taki mamy klimat. Wszystko było odkryte, każda karta wyszła juz z rękawa, każdy as zaznał światła dziennego. Do walki o tysiące uśmiechów stanęło czterdziestu czterech śmiałków, jedenaście drużyn skazanych na sukces, bądź porażkę. Tylko czterech z nich zasmakowało słońca tego zimowego wieczoru. A zasmakowali go ci, dla których ta nagroda jest jak matka. Poskromiciele innych potężnych rywali na Ojczystej ziemi dali całemu narodowi rozsianemu po świecie powód do uśmiechu.
    - Dziękuję - szepnęłam cicho.
      Z uśmiechem patrzyłam na unoszących do góry narty zawodników. Oparłam łokcie na bandzie kątem oka spoglądając w niebo. Nieoczekiwanie biały puch zaczął spokojnie spływać na falach radosnych okrzyków. Założyłam kaptur na głowę nie puszczając go potem ani na moment.
       Nagle na stadionie rozległ się donośny głos komentatora, a zaraz po nim orkiestra zaczęła wybrzmiewać głośne ,,Das Lied der Deutschen". Każdy dźwięk koił moje uszy, każda nuta, takt. Nawet krótko trwająca cisza po zakończeniu dawała mi radość tego, że tu jestem i mam uszy, dzięki czemu to słyszę. Z oczu pociekły mi dwie maleńkie łezki. Szybko jednak otrząsnęłam się. Nabrałam gwałtownie haust powietrza w płuca po czym wypuściłam je powoli. To był mój debiut, debiut jako kibic. Poczułam się wyjątkowo, choć wiedziałam, że nie jestem jedyna. Uśmiech mnie nie opuszczał.
       Kiedy promieniowałam radością na moją głowę wpadła biała, śliska koszulka. Zdjęłam ją z kaptura i spojrzałam marszcząc nos. Na górze, po obu stronach, widoczny był napis FOTO. Rozglądnęłam się wokół. Przed bramą prowadzącą na zeskok powoli tworzyła się tam kolejka mężczyzn i kobiet z aparatami w ręku i założonymi dumnie plastronami. Poszłam w ich ślady szykując się do wyścigu o miejsce z przodu.
       Pierwsze kilka osób uderzało już kolanami o bandę. Szum był coraz głośniejszy. Wszyscy przygotowali się do marszu po pokarm, po zjedzenie tych bezbronnych szatanów na najwyższym stopniu podium. Z jednej strony to ja im współczuję, ale z drugiej cieszę się, ze ta moja wspaniała czwórca święta przetrawi się na okładce gazet i w artykułach na stronach internetowych. Wyszczerzyłam białe kły.
       Nagle każdy chodzący "ideał" każdej gazety ugiął kolana, ochrona otworzyła bramę i poszli w cholerę! Każdy chciał staranować fotograficznych przeciwników z innej bajki (czy tam gazety). Pędzili potykając się o głowy upadłych przeciwników. No dobra, nie przesadzam więcej, ale tylko uważni mogli dostrzec, że tam toczyła się wielka bitwa, a zamiast mieczy świetlnych Jedi mieli tylko zachłanny aparat... i dwie sprawne ręce... i kopiące nogi. Tylko ja poczłapałam powoli za wszystkimi szurając po skrzepiącym śniegu.
       Kiedy spojrzałam na zwycęzców dumnie trzymających w dłoniach drewniane zabawki przypominające skocznię zaczęłam się śmiać, szczególnie widząc puszącego się Wanka. Wyglądał ta zabawnie robiąc te swoje głupie miny. Parsknęłam cicho i pogrążyłam się w lekturze, jaką było menu główne lustrzanki. Zawsze mówiłam, że to, co trafia w moje ręce jest albo zepsute albo ja się zajmę zrealizowanim pierwszej opcji. Walnęłam lekko o wyświetlacz mając nadzieję na to, że sprzęt zacznie działać tak jak zwykle. Jednak grubo się pomyliłam.
       Zaczęłam się śmiać. Bo w końcu ja, fotograf chodzący trzy razy w tygodniu na warsztaty w zakresie sztuki łapanej przez obiektyw, nie umiem obsłużyć najprostrzego urządzenia. To tak jakby piekarz nie umiał upiec ciasta nie robiąc z niego zakalca. Albo podam przykład bardziej w tematyce dzisiejszych wydarzeń: to tak jakby skoczek narciarski na nartach ustać nie mógł, a co dopiero jeździć z prędkością około stu kilometrów na godzinę.
       Starałam się hamować napad śmiechu, ale tak wyszło, że tym żałosnym i bezsensownym rechotem przyciągnęłam wzrok Wanka. Kiedy podniosłam ślepia z niereformowalnego urządzenia natychmiast się załamałam. Markus pod ramię z Wankiem kroczyli w moją stronę dumnie szczerząc się do paparazzi. Kątem oka jednak zerkali na mnie. Widząc to udałam, że toczę zaciętą walkę z uchwyceniem skoczni na tle sosen wokół.
       Byli coraz bliżej...
       Już bałam się, że przed całym tłumem musiałabym się "chwalić" znajomością z dużymi, skaczącymi na nartach dziećmi i obwieszczać światu moją gotującą się krew w żyłach. Co gorsza jakaś fotograficzna menda mogłaby nas uwiecznić... Na samą myśl o tym wzdrygnęłam się.
       Na szczęście uratował mnie kojący tym razem głos komentatora i śmiejący się Polacy zmierzający ku drewnianemu domku. Złapałam się z ulgą za serce i wypuściłam powietrze kotłujące się nerwowo w moich płucach.
       Czyli tak czują się ludzie, dla których brama raju się otwiera?
       Wydawać by się mogło, że to koniec, że jestem uratowana, ale nie! Oni mieli inną teorię na temat mojego stanu zadowolenia. Przechodząc obok zgarnęli mnie pomiędzy swoje silne ramiona uczepione u wnerwiającego oblicza. Pomiędzy Wankim i Markusem wyglądałam... z pewnością nietypowo. Z wyraźnym grymasem na twarzy powlokłam się ich tempem w stronę tego okrutnego domku, który chyba na zawsze kojarzyć mi się będzie z podłymi małpami skaczącymi na nartach.
       Próbowałam już wymyślić jak im uciec, ale natychmiast z tyłu wyłonił się Freund zabepieczając tylną drogę ucieczki, a potem zobaczyłam przed sobą plecy Wellingera. Najwyraźniej dawałam wyraźne znaki chęci ucieczki. Popatrzyłam na ich śmiejące się twarze, a wtedy dosłownie przykleili się do mnie.
       Zaklęłam pod nosem.

       Z założonymi rękami na piersi patrzyłam w niebo. Było już ciemno. Gwiazdy na niebie tańczyły spokojnego walca, zielonkawe korony drzew szmerały cicho, bawiąc się w skrzypków. Ostatni ludzie opuszczający stadion zachowywali się dużo mniej chaotycznie niż poprzednio przewracając kartki z zabawnymi esami-floresami, będące autografami. Jedyne, co się nie zgadzało z tą scenerią to Wank śpiewający w duecie z Richim ,,We are the champions".
       Przewróciłam oczami kiedy po raz setny powtarzali refren.
    - No witaj Sabine - powiedział ktoś za moimi plecami.
       Odwróciłam głowę chcąc zobaczyć oblicze mojego ,,Anioła Stróża".
    - Ciesz się, że dziś wygraliśmy, bo inaczej słuchałabyś teraz improwizowanych scenek z ,,Romea i Julii" w akompaniamencie ,,I believe I can fly" - uśmiechnął się pokazując swoje białe kły.
       Mimowolnie uśmiechnęłam się.
    - Ale ja ci szczerze powiem, że oni aż tak źle nie śpiewają - zrobił krótką przerwę, najwyraźniej w celu wywołania zaciekawienia na mojej twarzy. - Wystarczy, że założysz słuchawki na uszy i włączysz jakiś hardrockowy kawałek - powachlował ręką w powietrzu.
       Zdziwiona spojrzałam na niego mrużąc lewe oko. Był jakiś taki... dziwny? Tak, dziwny.
    - No co się tak na mbie patrzysz jak na ufoluda - klepnął mnie lekko w ramię. - To ja, twój Markus - powiedział słodkim głosikiem.
    - No właśnie nie mam pewności... co do tego, że jesteś sobą.
       Przekrzywił głowę marszcząc nos. Wyglądał zabawnie. Odrazu wybuchnęłam donośnym śmiechem, który mimo wszystko ginął w melodiach utworu Freddy'ego Mercury. Wank i Freitag nie dawali za wygraną i wciąż śpiewali.
    - Chodzi ci o to, że... - urwał zdanie licząc, że będę chciała sama wyjaśnić o co chodzi. Kiedy jednak milczałam przez dłuższą chwilę w kamienną twarzą postanowił wydusić z siebie jedno zdanie. - Chyba rozumiem... Nie każdy jest zawsze zboczony. Co z tego, że co tydzień oglądam nieodpowiednie filmy przed zawodami, - zrobił rozkoszną minę - ja robię to w celach "naukowych". Chcę znać się na anatomii...
       Westchnęłam cicho licząc, że nie usłyszy. Ten jednak wyłupił swoje ślepia wlepiając je we mnie. Myślałam, że zaraz się popłaczę ze śmiechu. Mimo to starałam się zachować kamienną twarz.
    - Co cię trapi? Chcesz to zaproszę cię dziś na nocne kino - zaproponował. Jego twarzy nie opuszczał uśmiech.
    - Tylko nie licz na efekt 3D - prychnęłam.
    - Spodziewałem się, że to powiesz, bo ja w przeciwieństwie do tych dwóch śpiewaków - wskazał palcem na Wanka i Richiego - nie rucham się pierwszego dnia znajomości. Po tobie widzę, że też. - Zamyślił się. - Chyba, że cicho woda brzegi rwie.
    - Cóż za kolokwializm.
    - Nazywajmy rzeczy po imieniu - uniósł dumnie głowę.
    - Chciałabym... - Markus skinął głową z uznaniem. - Niestety kiedy chce się być człowiekiem wysoko cenionym trzeba zamknąć ryj i milczeć przez...
    - Tak - przerwał mi łapiąc za dłoń. - Ale powiem ci, że czasami takie rozwiązanie jest złe. ,,Najmroczniejsze czeluści piekieł zarezerwowane są tych, którzy zachowali...
    - ...zachowali neutralność w dobie kryzysu moralnego", Dan Brown. - dokończyłam za niego. - Nie podejrzewałam, że ktoś taki jak ty czyta... czyta cokolwiek!
    - A jednak - uśmiechnął się rozkładając ręce.
    - Mógłbyś nie stać z tyłu? Czuję się dziwnie kiedy słyszę twój głos od tyłu - powiedziałam. Po chwili pacnęłam się w czoło mając świadomość, że powiedziałam coś głupiego, i to bardzo.
    - Chciałabyś - rzucił przez śmiech.
    - Uwierz, że... - zastanowiłam się chwilę. - Ale zimno.
    - Nie uciekaj od tematu. Oj, brałabyś - usmiechnął się szerzej,
    - Może. Mordkę masz uroczą - wydusiłam z siebie. - Ale nie wiem czy mógłbyś liczyć na coś więcej.
       Nagle podbiegła do mnie Karin i złapała za rękę odciągając na bok. Gdyby przyszła dziesięć minut wcześniej byłaby dla mnie zbawieniem, ale niechętnie przyznam, że z Markusem... rozmawiało się dobrze.
    - Sory-memory, ale my spieprzamy - powiedziała ciągnąc mnie za rękę. Przewracając oczami powlokłam się za nią.
    - Jutro też będziesz? - zapytał cicho kuląc ramiona.
       Skinęłam radośnie głową.
    - No to żegnaj, Wenus - powiedział udając płacz.
    - Żegnaj Indiana - wysłałam mu całusa robiąc durną minę.
       Pomachałam mu ręką i dyskretnie skryta za plecami szatynki przemknęłam obok Wanka. Na szczęście mnie nie zauważył. Wtedy odetchnęłam z ulgą.
       Po chwili mój wzrok utkwił w czubkach butów. Patrzyłam na nie, nie zwracając uwagi na wszystko, co działo się wokół.
    - Masz branie - wyrwała mnie z transu Karin.
       Podniosłam głowę gapiac się na nią wyłupiastymy oczami nie widząc, o co jej chodzi.
    - Przechodziłam to samo... - nagle urwała. - Ale mam nadzieję, że ty będziesz później mądrzejsza.

       Ciche tykanie zegara przedzierało się przez ciszę. Spod płaszcza ciemności można było dostrzec okrągłe kontury tarczy zegara. Duża wskazówka powoli przesuwała się w stronę ósemki, mała natomiast tkwiła pomiędzy trójką a czwórką. Nieliczne ranne symfonie ptaków przerywały najgorszy krzyk świata-ciszę, która tej nocy była władcą świata. Światła lamp ledwo docierały do okna, za którym nieznaczne tik-tak brzmiało jak rozpętany huragan.
       Obróciłam się na lewy bok kładąc poduszkę na głowie. Sen nie mógł przyjść, chociaż tak bardzo go pragnęłam.
       Otworzyłam w końcu zmęczone i ociężałe powieki po czym usiadłam na skraju łóżka chwiejąc się delikatnie. Ziewnęłam głośno, aby zdominować ciszę. Bosymi stopami zaczęłam szukać butów, a kiedy je wybadałam wsunęłam zimne kończyny do środka. Mój wzrok był już przystosowany do ciemności. Wstałam delikatnie odpychając się dłońmi od materaca i ruszyłam w stronę drzwi.
       Zeszłam cicho po schodach starając się nie obudzić Karin śpiącej w przeciwległym pokoju do mojego. Gdy byłam na dole zapaliłam światło w kuchni i zaczęłam robić kawę. Czułam, że ta noc jest już dla mnie całkiem stracona. Po chwili wzięłam gorący kubek do rąk, uwinęłam się kocem leżącym na fotelu i wyszłam na werandę.
       Usiadłam na krzesle i niemal natychmiast przeszył mnie mróz. Wzięłam łyk kawy. Na moje nieszczęście oparzyłam się. Natychmiat położyłam kubek z kawą naprzeciwko mnie. Trzymając się za bolące gardło odwróciłam głowę w lewo.
       Wielki księżyc chował się za suchymi gałęziami drzew, które kazały wyemigrować ostatnim liściom. Zamknęłam oczy. Las za płotem szumiał kojąc moje uszy. Gdzieś daleko słychać było donośne syreny wozów strażackich. Wiatr muskał moją szyję wystającą zza koca. Jego czułe pocałunki łagodziły moje gwałtowne ruchy. Nieświadomie oparłam łokcie na stole zaciskając dłonie w pięści.
       Było tak cicho, pięknie, przyjemnie...

    - No nie, ją to chyba do reszty pojebało! - Karin krzyczała najgłośniej jak umiała.
       Podniosłam głowę, wciąż jednak nie otwierałam oczu.
    - Wank tu był? - powiedziałam otwierając ciężkie powieki.
    - Co? A, rozumiem - klepnęła się w czoło chichocząc pod nosem. - Nie było go - założyła ręce na pierś. - Ale ciebie w twoim pokoju też nie było.
       Podniosłam się szybko rozglądając wokół. Siedziałam po turecku na krześle. Drzewa tkwiły w bezruchu. Tuż przede mna stał biały kubek. Na ziemi, przy nogach stołka leżał duży koc, którego jeden z rogów owinięty był wciąż wokół mojej nogi.
    - No kto by pomyślał - mruknęłam pod nosem.
    - Właśnie! No kto by pomyślał, że zaraz pół godziny treningi, na które musisz...
    - Jednak nie wypiłam tej kawy - weszłam jej w słowo. Kiedy jednak zobaczyłam jej gotującą się ze złości twarz, dodałam głośno, stając na równe nogi: - A jeśli chodzi o przybycie do wioski tych matołów to spokojnie, szybko się wyrobię.
    - Mam nadzieję - powiedziała po czym weszła mozolnym krokiem do domu.
       Chwilę później owinęłam moje zmarznięte ciało kocem i ruszyłam w stronę drzwi zamykając je za sobą

środa, 29 kwietnia 2015

Rozdział III

       Siedziałam na zimnych schodach, a obok mnie leżał szalik, który wcześniej dała mi Karin. Wrzawa i hałas wokół niosły się w powietrzu rozdzierając moje uszy na tysiące drobnych kawałków. Co jakiś czas ziewałam zakrywając usta dłonią. Każda minuta płynęła powoli, bardzo powoli. Wokół mnie było dużo niewielkich drewnianych domków wyglądające w tej scenerii nieco egzotycznie.
       Kręciłam głową to w prawo, to w lewo, aby zająć czymś czas. W końcu wstałam i zaczęłam szukać wzrokiem Karin. Ta wciąż goniła z mikrofonem w dłoni wraz ze swoim koleżką od kamery, który czekał tu na nią od rana. Przewróciłam oczami. Postanowiłam się trochę przejść wokół tych domków. Spuściłam głowę na dół i zaczęłam powoli maszerować. Nie minęło pięć minut, a poczułam czyjąś rękę na ramieniu. Odwróciłam się błyskawicznie na pięcie. Była to Karin, która po chwili złapała za moją rękę i pociągnęła w kierunku mężczyzny w eleganckich spodniach i czarnej kurtce w pomarańczowe paski. Na jego klatce piersiowej było mnóstwo reklam. W pewnym momencie stanęłam w miejscu wykrzywiając twarz i mrużąc lewe oko.
    - No chodź, Hans czeka - powiedziała patrząc mi prosto w twarz z furią i nadzieją w ciemnych oczach po czym powlokła mnie jeszcze może dwa metry do przodu, ale ja ponownie stanęłam zapierając się piętami o żwirową ziemię.
    - Jaki Hans? Czy to ten facet obwieszony reklamami? - wychyliłam się, aby zobaczyć męską sylwetkę zasłoniętą przez plecy Karin.
    - Nazywaj go jak chcesz, ale ty musisz za mną iść - ponownie podjęła próbę ciągnięcia mnie robiąc do mnie słodkie oczka. Pokręciłam głową i z niechęcią pozwoliłam jej prowadzić. Wtedy zacisnęła dłoń w pięść i tryumfalnie uniosła ją do góry.
       Gdy już stałam naprzeciwko tajemniczego mężczyzny Karin spoważniała. Ja jednak widziałam w jej oczach dwie tańczące iskierki, które chciały tak jakby przyspieszyć czas, aby już było po wszystkim, żeby mogła wiwatować na cześć przechytrzenia mnie. Iskierki chcące się cieszyć, przemawiające głuchym krzykiem.
       Mężczyzna w reklamach rozmawiał przez telefon, ale gestem dłoni i uspakajającym wyrazem twarzy pokazał, że zaraz skończy rozmowę i przejdzie do sedna sprawy.
       Zaczęłam się rozglądać wokół. Po niecałej minucie brunet stał twarzą do nas z bananem na twarzy. Wyciągnął rękę, aby uścisnąć moją drobną dłoń przy czym schował telefon do niewielkiej kieszeni kurtki.
    - Karin, jak miło cię znowu widzieć - powiedział ściskając dłoń mojej przyjaciółki po czym przeniósł wzrok na mnie. - A pani jest zapewne Sabine. Karin opowiadała o tobie.
    - We własnej osobie. A kim pan jest? - zapytałam udając lekką irytację.
    - Hans Frenzel, pracuję w Deutscher Skiverband. Zajmuję się tak jakby - zrobił krótką przerwę wykrzywiając usta - szukaniem sponsorów dla kadry. O, tak. Z tego co wiem jest pani świetną fotograf, a my właśnie ostatnio dostaliśmy cios prosto w twarz i nasz najlepszy i jedyny fotoreporter zwolnił się - udał smutek i zawiedzenie. - I z tego co powiedziała mi Karin pani akurat szuka pracy.
    - Moment, moment. Pan jest z tego związku sportowego i oferuje mi pan pracę, ale co a bym miała robić?
    - Dokumentować życie naszych Mistrzów - wyrwała się Karin obracając się lekko w moją stronę zaciskając kciuki.
    - Dokładnie. I przy okazji: nie związek sportowy, ale Związek Narciarski - założył ręce na pierś. - Pozostaje tylko pytanie czy zgadza się pani na tę pracę. Oczywiście pensja będzie godna wysiłku. A sprzęt i podróże na nasz koszt.
       Stałam jak słup soli wytrzeszczając oczy. Nie mogłam pojąc o co chodzi. Jakie podróże do cholery jasnej?! Kątem oka patrzyłam na Karin, która przygryzała wargi patrząc do góry tak jakby chcąc usłyszeć moją zgodę. Po paru sekundach położyłam powolnym ruchem dłonie na biodra, spojrzałam na kamyki wyścielające glebę po czym uniosłam jedną brew próbując sprawić wrażenie tak jakby poświęcającej się dla ,,celów wyższych".
    - Z wielką chęcią, Hans - wyciągnęłam prawą rękę w jego kierunku, aby uścisnąć mu dłoń - i mówmy sobie po imieniu.
       Mężczyzna uśmiechnął się i powiedział kilka słów, których nawet nie wysłuchałam, wpatrywałam się w szumiący las. W moich oczach zapłonęła złość. Karin widząc to spojrzenie zaczęła się powoli wycofywać do tyłu, ja jednak złapałam ją za ramię ze sztucznym uśmieszkiem na twarzy. Złapana na próbie ucieczki zamknęła oczy marszcząc nos.
    - A teraz mi wszystko wytłumaczysz - wzmocniłam ścisk.
    - Ale mam się do ciebie zwracać Pani Fotograf czy normalnie? - zażartowała. Widząc złość, którą ledwo opanowywałam spoważniała. - A zatem to jest skocznia, a ci faceci to skoczkowie. - Skinęłam głową. - Taki widok od dziś będzie twoją codziennością, bo w końcu jesteś, jak to określił Hans ,,łącznikiem kibiców z ich idolami, Niemcy, Polacy, Austriacy i inni cię potrzebują" - zaśmiała się. Złapałam się za głowę. Zrozumiałam co to znaczy być przymuszonym do czegoś, czego się nie chce.
       Niespodziewanie zza moich pleców wyłonił się Michael z kamerą na ramieniu i pociągnął za sobą Karin. Przetarłam oczy i usiadłam na suchym żwirze wyścielającym ziemię, po czym położyłam się dokładnie na środku drogi zakrywając palcami oczy. Wyczułam na sobie dziesiątki spojrzeń, ale ja wciąż leżałam z wydętymi wargami. Zgarnęłam włosy z twarzy. Słońce już prawie zrównało się z granicą górskich szczytów, zaczęło się ściemniać.

    - Tylko nie zapomnij wziąć sprzętu - zawołała Karin wchodząc do łazienki z czarnym tuszem do rzęs w dłoni.
       Odchyliłam gwałtownie głowę do tyłu otwierając przy tym delikatnie usta. Przeszłam w ten sposób kilka metrów po czym wyprostowałam się stając przed lustrem na baczność. Uśmiechnęłam się i zamaszystym ruchem ręki zgarnęłam sprzęt i akcesoria fotograficzne z komody stojącej prostopadle do dużego lustra. Wtedy obok mnie stanęła Karin szczerząc swoje białe zęby. Złapała mnie za ramię i pociągnęła do drzwi. Ruszyłam za nią bez żadnego oporu wydychając ciężko powietrze z piersi.
       Zaczął wiać zimny wiatr. Zacisnęłam sobie mocniej szalik wokół szyi. Drzewa uginały się od porywów wiatru, a co kilka minut zasypiały w bezruchu. Intensywne zapachy niosły się w powietrzu i ocierały się o moje nozdrza. Dzisiaj w kierunku skoczni zmierzało dużo więcej ludzi ubranych w szalone kapelusze, z symbolami narodowymi w ręce. Co jakiś czas patrzyłam na zegarek na moim lewym nadgarstku. Minęło pół godziny odkąd przekroczyłyśmy próg domu. Gdy podniosłam wzrok zza drzew wyłoniła się skocznia, okazała ośnieżona budowla. Karin przyspieszyła. Nie chcąc stracić jej z oczu również zwiększyłam tempo.

       Rozłożyłam duży czarny statyw daleko od zapełnionych trybun, a na nim usadowiłam biały aparat fotograficzny. Jego obiektyw lśnił w blasku zachodzącego słońca. Przetarłam ekran rękawem i spojrzałam do tyłu na gęsty las wysokich drzew. Trąbki wydawały się być jeszcze głośniejsze niż wczoraj. Położyłam dłonie na uszach licząc, że wrzawa ucichnie. Zaklęłam pod nosem i oparłam się o wysokie drzewo rosnące najbliżej mnie. Było zimne, tak jak i moje zgrabne dłonie. Westchnęłam i postanowiłam udać się na krótki spacer wokół drewnianych domków.
       Włożyłam obie dłonie do kieszeni i opuściłam głowę w dół, tak, aby widzieć czubki butów. Za żółto-czarnym szalikiem krył się nieszczery uśmiech. Miałam ochotę rozpłakać się i uciec gdzieś między drzewa, byle jak najdalej stąd. Już z zasady krzyk był moim lękiem. I choć starałam się to ukrywać, będąc sama wśród krzyczących przeraźliwie ludzi nie wytrzymywałam psychicznie. Miałam ochotę zatopić się w wódce i obudzić się następnego ranka, być spokojną.
       Szłam naprzód coraz szybciej tak jakby chcąc uciec. Pokonywałam wszystkie przeszkody w postaci ludzi wchodzących mi w drogę, poza jedną dużą przeszkodą. Poczułam czyiś łokieć wbijający się w mój brzuch oraz chudą nogę między udami. Zachwiałam się i podniosłam wściekły wzrok na wysoką postać.
       Złapałam się za bolący brzuch wykrzywiając usta z bólu. Kiedy doszłam do siebie zobaczyłam przed sobą wyciągniętą rękę mężczyzny, na którego onieśmielonej twarzy malował się tajemniczy uśmiech. Złapałam dłoń i wstałam ociężale z wielki bólem. Stojąc na równych nogach otrzepałam spodnie z ziarenek
    - Ała, mógłbyś uważać jak chodzisz - powiedziałam ledwo słyszalnym głosem.
       Na jego chudą, bladą twarz wkroczyło zafrasowanie. Machnęłam ręką obracając się na pięcie. Jednak coś skłoniło mnie, aby zawrócić w kierunku blondyna. Byłam pewna, że już gdzieś go widziałam. Strzeliłam palcami prawej i ręki i uniosłam nieznacznie kąciki ust do góry.
    - Przepraszam, ale czy my się już gdzieś nie widzieliśmy? - zapytałam pełna przekonania. Ten jednak wzruszył ramionami robiąc głupią minę.
    - Z tego co wiem skoki narciarskie są transmitowane w telewizji i każdy kibic mnie widział. W końcu taka jest kolej rzeczy, kiedy jest się skoczkiem ze światowej czołówki - powiedział dumnie. Widać było, że się tym puszy, w każdym razie ja to tak widziałam. Pomyślałam sobie, że musi być skończonym dupkiem grzejącym się w blasku swojej popularności. Nagle pstryknął palcami. - Andreas Wellinger - wyciągnął nagle dłoń w moim kierunku. Byłam zaskoczona - A mogłaby mi pani zdradzić swoje imię?
    - Sabine Hölzl - uścisnęłam jego silną ciepłą dłoń. - Tylko proszę nie mów do mnie pani. Nie jestem przyzwyczajona.
    - Jak sobie życzysz - uśmiechnął się szeroko patrząc w moje oczy, jednak po paru sekundach jego wzrok zaczął wędrować nieco niżej. Parsknęłam cicho. Wtedy stanął prawie na baczność podnosząc oczy w kierunku różowo-niebieskiego nieba, na którym nie ostała się prawie żadna chmurka.
       Odrzuciłam włosy do tyłu chrząkając głośno. Przyjrzałam się mu uważniej. W przyciemnionych okularach na czubku jego głowy odbijało się słońce znikające słońce. Niebieskie oczy świeciły odbijającym się o nie blaskiem ostatnich promieni słonecznych.
    - A więc... - zaczęłam ciągnąć ten jeden wyraz jak tylko się dało splatając razem palce obu dłoni. Myślałam jakie pytanie zadać, aby nie czuć się dziwnie w jego towarzystwie. - co cię skłoniło do tego, aby zostać skoczkiem? - ucieszona, że coś wpadło mi do głowy powiedziałam to z uśmiechem na twarzy. Jednak prawda była taka, że nie zależało mi na odpowiedzi. Liczyłam po cichu na odpowiedź typu ,,ciężko powiedzieć".
    - Pff... - był to dla mnie dobry znak. - Ja po prostu kocham ten sport od dziecka - westchnęłam cicho zawiedziona tym, jak potoczyła się sytuacja. - Zacząłem żyć tym sportem i cóż mogli wtedy poradzić rodzice na dziecięce wariacje...
    - A nie przypadkiem dla sławy - wyrwałam się unosząc jedną brew do góry.
       Wellinger popatrzył na mnie przechylając głowę na prawo. Po chwili jednak otrząsnął się i założył ręce na piersi.
    - Powiem tak, sława jest takim dodatkiem specjalnym. Jeśli liczyłaś na inną odpowiedź to przepraszam, ale ja nie jestem człowiekiem, którego cieszą tylko pieniądze i to, że będzie na pierwszej stronie jakiejś tam gazety - przeszył mnie gniewnym wzrokiem.
       Było mi głupio. Lewą dłonią złapałam za łokieć drugiej ręki. Głowę obróciłam w prawo przygryzając dolną wargę. Wtedy usłyszałam śmiech Andreasa.
    - Spokojnie, ja nie gryzę - położył dłoń na moje ramię. Poczułam się dziwnie. Przełknęłam ślinę i odsunęłam się o kilka centymetrów.
      Niespodziewanie podbiegł do nas wysoki brunet o brązowych oczach. Byłam uratowana. Widząc, ze Wellinger odwrócił wzrok na mężczyznę w czarnych słuchawkach zrobiłam mały krok do tyłu.
    - Co to za randki? - przeszył mnie uwodzicielskim wzrokiem. - A ty czasem nie masz biegać? Treningi tuż za pasem.
    - Wybacz, że tak szybko musimy zakończyć konwersacje, ledwo się poznaliśmy, ale trzeba rozciągnąć trochę mięśnie - uniósł ramię do góry napinając biceps. Zachichotałam.
    - No, dokładnie. Choć ty mój żigolaku - powiedział entuzjastycznie brunet. Parsknęłam głośno śmiechem.
    - Nie ma sprawy, ja też muszę wracać na miejsce pracy - odeszłam na stanowisko fotograficzne z grymasem na twarzy. Ostatni raz obejrzałam się do tyłu. Już go nie było w miejscu, gdzie rozmawialiśmy. Ani jego, ani tego koleżki.
piasku, które osiadły na mnie.

       Siedziałam kompletnie znudzona na żwirze. Podpierałam głowę ręką, aby nie zasnąć. Co kilka minut ziewałam głośno. Niespodziewanie ktoś zaszedł mnie od tyłu i zakrył oczy swoimi ciepłymi dłońmi. Uniosłam jedną brew do góry i szybkim, zgrabnym ruchem zdjęłam obce ręce z mojej twarzy. Obróciłam gwałtownie głowę do tyłu. Śmiejący się blondyn kucał za mną. Wellinger wstał po czym i ja stanęła na równe nogi rozprostowując kości. Przeciągnęłam się stając na palcach i jeszcze raz ziewnęłam.
       Powlokłam się w kierunku lustrzanki umieszczonej na statywie. Ociężałym ruchem położyłam dłoń na sprzęcie i przewróciłam oczami.
    - Widzę, że się bardzo nudzisz, a przecież dziesięć metrów za tobą skocznia. Niedługo skończy się seria próbna.
    - Możliwe, ale właśnie w tym problem... - złapałam się za głowę. - Wolałabym te kilka godzin przespać w domu na mięciutkiej kanapie tuląc się do kota okrywając się aż po czoło kołdrą - ziewnęłam otwierając usta szeroko.
    - No to po co tu... - nie zdążył dokończyć zdania. Pokazałam mu naklejkę DSV na białej lustrzance. - Czemu nie mówiłaś? - klepnął mnie w ramię. - A teraz spowiadaj się mi z czym masz tu problem. Kraty nie mam, ale ręka sprawdzi się w nowej roli genialnie - zażartował podrygując w miejscu.
       Przystawił dłoń do ucha i przysunął się blisko mnie. Odepchnęłam go z całej siły, jaką miałam. Przymknęłam oczy próbując opanować łzy. Bałam się rozmawiać. To był dla mnie lęk. Każda rozmowa kończyła się w moim wykonaniu źle.
    - Czyli tak - spuścił głowę. - Ale na pewno nie? - zapytał, a ja pokręciłam głową. - Chodź za mną - podał mi dłoń po czym poprowadził pod drewnianą bandę obwieszoną tysiącami różnych reklam przed pokrytą śniegiem skocznią. - Patrz uważnie - pokazał zamaszystym ruchem dłoni pełne trybuny. Po chwili jednak wskazał głową w górę, na te wielkie białe schody, i tory wyżłobione z lodu.
       Uniosłam oczy do góry. Tajemnicza wieża więziła na szczycie zakutych w przedłużenia swoich chudych nóg śmiałków skazanych na sukces. Ich głowy były skryte przed światem pod różnobarwnymi hełmami skrzącymi się w blasku licznych lamp reflektorów. Nagle jeden ze skazańców w połyskującej srebrnej zbroi utkanej ze zwiewnej tkaniny został wysłany na stracenie albo na tryumf. Popatrzył ostatni raz do tyłu na pięty obciążone mocowaniem i sprawnym ruchem usiadł na ławce osadzonej tuż nad lodową pułapką. Wyryto w niej tylko dwa niewielkie rowki, w które wpasował dwie deski ciążące mu na sercu. Zamarł w bezruchu obserwując czujnie niewielki balkonik osadzony u końca długiego najazdu. Niespodziewanie biała chorągiewka mignęła mi przed oczami, a w tym samym momencie wyczynowiec rzucił się w dół odpychając wątłe ciało dłońmi od ławki przybierając pozycję kuczną. Co każdą sekundę pokonywał niewielki odcinek toru szybciej, coraz bardziej zbliżając się do przepaści. Szeroka i wielka dolina śniegu była już na wyciągnięcie ręki. W mgnieniu oka wyprostował się i naprężył ciało jak strunę poskramiając melodię wiatru grającego chaotyczne nuty. Zamarł w powietrzu prawie w bezruchu wykonując tylko zgrabne, prawie niezauważalne ruchy dłońmi. Wiatr niósł go tak, że wyglądało jakby płynął niesiony wiatrem wśród głów gapiów. Nagle osiadł na puchu śnieżnym kucając. Pokonując pas zielonych choinek wyprostował nogi przemierzając krótki odcinek do bandy obwieszonej reklamami. Dotykając jej przykucnął i uwolnił się z kajdan po czym ukazał światu swe radosne oczy.
       Andreas zerknął na mnie. Przybliżyłam się do bandy opierając się o wąską krawędź i założyłam kaptur na głowę i wytężyłam wzrok. Białe gogle zwisały już z szyi skoczka, w rękach trzymał żółto-czarne narty znacząco górujące nad nim. Na moją twarz zaczął wkradać się tajemniczy uśmiech.
       Nie minęło trzydzieści sekund, a mój wzrok powrócił na górę, gdzie kolejny śmiałek w białym kasku przecinał ostre jak żyleta tory wykute z lodu. Sztuczne światła rzucały swój blask na twarze uradowanych ludzi. Niewielka kabina tuż u szczytu najazdu nie kryła już za szybą nikogo, było tam ciemno. Przygryzłam dolną wargę i w momencie wybicia złapałam się za głowę. Człowiek leciał zatrzymując miliony serc w miejscu. Im bliżej wypłaszczenia był tym większy wydawał się być.
    - Yhh, leeeeć! - krzyknęłam nieświadomie. Mój doping w postaci zdzierania gardła skończył się dopiero w momencie kiedy sportowiec przygasił biały puch okrywający wypłaszczający się stopniowo teren. Od chwili lądowania jechał na nartach  zatrzymując się dopiero kiedy droga została zagrodzona przez bandy z reklamami. Ściągnął gogle i wtedy ujrzałam jego piękne oczy, w których widziałam to, czego u mnie brakowało-pewności siebie i radości z tego co zrobił.
       Westchnęłam kładąc spokojnie dłoń na sercu.
       Nagle poczułam się bardzo dziwnie. Rozglądnęłam się wokół. Na trybunach szalało tysiące ludzi, a ja nie słyszałam ich dopingu, tych radosnych krzyków. Muzyka trzeszczała mi w uszach. Czułam się tak jakby mnie tam nie było. Spojrzałam w górę. Mężczyzna leciał jak ptak, tylko, że jego skrzydłami były dwie kolorowe deski. Każde muśnięcie wiatru opanowywał z łatwością. Wydawać by się mogło, że zawodnik płynie nad poziomem morza flag, morza, które jednoczy wszystkich ludzi z każdych zakątków Europy. Iglaste drzewa szalały z tyłu tocząc wojnę ze skoczkiem o to, kto ma odgrywać tu najważniejszą rolę.
       Leciał długo i pięknie, już myślałam, że świat zatrzymał się w miejscu i nie pozwala się nikomu ruszać. W końcu jednak śnieg na dole został osiodłany przez tego wyczynowca.
    - I co, podoba się? - zapytał Andreas. Skinęłam głową nie odrywając wzroku od skoczni.
       Delikatny uśmiech szybko zamienił się w podkówkę. Z moich oczu poleciały dwie maleńkie łezki. Nie chciałam im pozwolić uciec, ale znalazły swoje potajemne wyjście ewakuacyjne. Mój świat załamał się, został przerwany zniszczony. To ziarno, co padło na moje serce tkwiło we mnie otoczone kolcem cierniowym.
       Przymknęłam lśniące oczy. Zobaczyłam wtedy pokój o białych ścianach. Był tam telewizor, a w nim małe ludziki podobne do mrówek poskramiały wiatr. Na fotelu siedział On. Mała dziewczynka szybko wgramoliła się na jego kolana i oglądali razem. Ona patrzyła się na to ziewając co chwilę, ale siedziała wytrwale z miłości do ojca, który trzy lata później wybrał alkohol i zniszczenie świata swej małej pociechy. Ja dałam mu miłość i wdzięczność, a on co?!
       Nie mogąc opanować emocji oddaliłam się. Głowa chciała mi wybuchnąć. Rzeka epizodyczna znowu zaczęła żłobić dno w moich policzkach. Otarłam twarz rękawem, ale jak można było się spodziewać nic nie pomogło przywrócić istnienia opanowanej i suchej Sahary. Tam szalał istny Nil.
       Zboczyłam z zatłoczonej żwirowej ścieżki między drzewa ocierając się o ich brudną korę. Kiedy byłam już wystarczająco daleko usiadłam między rozwidleniem konarów drzewa. Przełknęłam ślinę dygocząc z zimna. Mimo zimowego płaszcza mróz rozbrajał mnie oddając na pastwę żarłocznego lodowego wiatru i niemiłej rzeczywistości...

*****

 Nawet nie wiecie ile razy próbowałam napisać ten rozdział. Możliwe, że zaczynałam go pisać 10 razy. Jednak na szczęście spięłam dupsko i wyszedł szybko W porównaniu do poprzednich. Wena mnie nareszcie nawiedziła, taka szczera wena! Mam nadzieję, że się spodobał. Następny za 2/3 tygodnie :)

Baj, pozdrawiam :3

czwartek, 16 kwietnia 2015

Rozdział II

       Oczy miałam wlepione w okno, za którym szalała wichura. Co kilka minut w ziemię grzmocił piorun przecinając niebo na dwie równe połowy. Jego niszczycielski blask za każdym razem raził moje oczy, mrużyłam je. Mijały sekundy, minuty, godziny, a ja wciąż stałam nie ruszając się z miejsca. Serce biło mi coraz mocniej. Lęk obejmował mój umysł bez litości. Przełknęłam ślinę mając nadzieję na to, że mój koszmar się zaraz skończy.
       Nagle drzwi otworzyły się na oścież, a zza nich wyłoniło się trzech chirurgów toczących przed sobą łóżko operacyjne, a na nim leżała nieświadoma dziewczyna o bladej cerze. Na fartuchach lekarzy było dużo krwi. Ja wciąż stałam i patrzyłam się w okno, ale kątem oka zerkałam co dzieje się za mną. W końcu nie wytrzymałam i odwróciłam się na pięcie, a zaraz po tym pobiegłam w kierunku chirurgów ze łzami w oczach. Nie mogłam być dalej opanowaną.
       Złapałam jednego z mężczyzn za ramię patrząc na zamknięte oczy Karin leżącej na łóżku. Jej blade powieki były idealnie wkomponowane w białą jak kartka papieru twarz. Ten odtrącił mnie. Stanęłam jak wmurowana na środku korytarza. Łzy toczyły mi się do oczu. Nagle upadłam na kolana zasłaniając oczy. Nie wierzę do tej pory w to, co się stało. Gdy tak płakałam klęcząc na zimnej podłodze wyczułam, że ktoś za mną stoi. Odwróciłam wzrok do tyłu. Stał za mną wysoki brunet o niezwykle brązowych oczach. Podał mi dłoń. To on, to on mi powie, będę oświecona przez niego!
       Na jego fartuchu również było mnóstwo krwi, tej niewinnej krwi, która przez moją głupotę mogła zniknąć pod ziemią. Popatrzyłam na niego spode łba. Ten spojrzał na mnie tak jakby chcąc mnie okłamać. Przełknęłam ślinę bojąc się, że za moment on się odezwie. Wytrzeszczyłam oczy, a ten podał mi jakąś kartkę. Zaczęłam czytać. Połowę z tego omijałam bojąc się, że zaraz zapłaczę. Na samym końcu było to, co mnie interesowało, ale przecież... sama nie wiem. Nie wiedziałam co robić. Serce biło mi szybciej, a po chwili dużo wolniej.
    - Sala 36, piętro 2 - powiedział cicho mężczyzna ratując mnie od próby pokonania samej siebie, głupiej siebie. Skinęłam głową po czym odeszłam. Po trzech krokach jednak obróciłam się na pięcie, aby utulić chirurga.
       Kiedy w końcu doszłam do schodów wzięłam głęboki oddech zamykając przy tym oczy. Zaczęło mi się ni stąd ni z owąd kręcić w głowie. Złapałam się barierki. Nie mogłam nadal w to uierzyć, w to, że tu jestem, że tu czekam, że tu płaczę. Przecież ja tak wstydzę się swoich łez.
       Po paru minutach niespokojnej wędrówki stałam już przed drzwiami, przed drzwiami, za którymi czekała przyszłość, za którymi czekało moje życie, życie Karin. Otrząsnęłam głowę po czym położyłam dłoń na klamkę i lekko ją nacisnęłam. Zamknęłam oczy. W powietrzu niósł się niespokojny kaszel i piski aparatury. Otworzyłam moje oczy i nietrzeźwym wzrokiem zaczęłam szukać Karin. Była, leżała, już przytomna. Ale coś mi nie pasowało, dusiła się, nikogo, kto by jej pomógł w pobliżu. Niespokojne linie na ekranie szalały z sekundy na sekundę coraz bardziej.
       Kiedy moje oczy otrzeźwiały ujrzałam czarną postać, która sępiła nad leżącą. Zaczęłam szukać rąk czarnej postaci. Gdy znalazłam chciałam iść mu przywalić, ale coś mnie trzymało w miejscu. Jego ręce spoczywały na szyi Karin zaciskając się kurczowo. Nagle podniósł głowę, a spod kaptura wyłoniła się para błyszczących niebieskich oczu. Zapłakałam, ale zaraz po tym pobiegłam w jego stronę zatrzymują się w miejscu trzy metry od łóżka. Ten puścił jej gardło.
   - Patrz na tę jej twarz, na te łzy. Przysłuchaj się uważnie temu kaszlu. Zapamiętaj tę twarz, póki jeszcze możesz - wyciągnął do mnie rękę. - Gdyby nie ty, nie miałbym tak prostego zadania. Dziękuję - kiedy to mówił kaszel zniknął, piski ustały. Nastała cisza. Nagle niebieskooki wyszedł przez okno.
       Stałam jak wmurowana. Patrzyłam się w to okno jak głupia. Po chwili popatrzyłam ze łzami w oczach na Karin. Szumiało mi w głowie. W pewnym momencie drzwi otworzyły się, a zza nich wyłoniło się grono lekarzy. Obróciłam głowę do tyłu. Wiatr hulał w pomieszczeniu. Nie musiałam nic mówić, oni wiedzieli, że to nie ja, to nie mogłam być ja. Ale może jednak, może to ja tego wczoraj dokonałam. Upadłam na podłogę i zawyłam z bólu, a przed oczami zobaczyłam białe światło. Czyżby to było już? Przynajmniej będziemy razem, ja i ona, ja i Karin. Zamknęłam oczy z przerażenia.
       Nagle zadek zaczął mnie boleć, nie mogłam się ruszyć. Otworzyłam oczy. Świat był biały. Obróciłam głowę, leżałam na podłodze owinięta w kołdrę jak naleśnik, a obok mnie stała Karin. Jedną rękę opierała na biodrze, a drugą trzymała kubek. Kiedy popatrzyłam jej prosto w oczy pokręciła przecząco głową. Uśmiechnęłam się delikatnie.
    - A ty co tak się cieszysz? - zapytała poirytowana moimi rannymi krzykami.
    - Mam swoje powody. A teraz: ty powiedz mi czy wszystko z tobą w porządku po wczorajszej kolizji drogowej? - spytałam robiąc słodkie oczka.
    - Kolizji? Drogowej? To, że wywaliłaś mnie do fosy jak jechałyśmy na rolkach nie oznacza, że trzeba mi amputować rękę, na którą upadłam - zaczęła się śmiać. Rzuciłam w nią poduszką. Ona wciąż żartowała, już miałam tego dość.
    - Ty głupia krowo! Następnym razem złam sobie nogę! - gdy to powiedziałam od razu ugryzłam się w język. Wciąż nie mogę uwierzyć, że moim największym koszmarem jest utrata Karin, tej, która wiecznie ze mnie żartuje. A jednak. Uśmiech z mojej twarzy zszedł błyskawicznie. Zaczęłam patrzeć w podłogę, wróciłam do świata żywych...
       Karin westchnęła po czym obróciła się na pięcie i wyszła. Zostałam znowu sama, w tym małym pokoiku, wśród tych bladych jak trup ścianach. Przyglądałam się temu pomieszczeniu uważnie. Na ścianach było pusto, gdzieś w kącie stała szafa, a obok niej mała komoda. Na podłodze leżał czerwony dywan, a metr od niego stało biurko, na którym nie było nic prócz zamkniętego czarnego laptopa. Tablica korkowa nad bukowym biurkiem była pusta, prawie pusta. Jedyne, co tam wisiało to mały wycinek ze starej gazety. Patrząc na skrawek papieru rozpłakałam się. Sama nie wiem po co to trzymam skoro za każdym razem płaczę widząc moją przeszłość oczami innych.
       Wstałam z łóżka i lekko chwiejnym krokiem podeszłam do biurka. Założyłam ręce na brzuchu i zaczęłam czytać. Już patrząc na nagłówek zaczęło mi się robić niedobrze. ,,Dramat rodziny w małej miejscowości niedaleko Oberstdorfu, koszmar małej dziewczynki." Ja nie widziałam tylko nudnych liter, tam była krew mojej matki i ta lampa, a gdzieś z boku stałam ja z uśmiechem na twarzy, sztucznym uśmiechem. Obróciłam głowę w prawą stronę zamykając oczy. Ból ściskał moje serce, moją wątrobę, mój żołądek, moje jelita, ogółem wszystko, co mam w środku. Podniosłam jednak głowę z dumą. Jestem tu i nie dałam się złapać ojcu na krzyki matki, pocierpiałam, ale teraz mogę z niego kpić. Niech widzi, że nie zniszczył mi do końca tego co chciałam sobie z rozpaczy odebrać-życia.
       Zamrugałam rzęsami i uśmiechnęłam się ciesząc, że znowu przezwyciężyłam siebie. Przełknęłam ślinę i ruszyłam przekopywać szafę w poszukiwaniu ubrań. Kiedy już znalazłam udałam się do łazienki na "ranną toaletę" o 12.
***
        Krople deszczu co kilka sekund uderzały o okno zagłuszając ciszę panującą nad wszystkim, ciszę, która swoją potęgą nie pozwalała istnieć żadnej żywej duszy. W powietrzu unosił się jej nieprzyjemny, zimny odór wywołujący wstręt i obrzydzenie. Nastawała chwila, gdy ten diabeł bezcielesny musiał ulec wyższemu od siebie łagodnemu pomrukowi, który swoje źródło miał gdzieś na białym fotelu, gdzieś niedaleko połyskujących radością i ciepłem złocistych kulek ukrywającym się za puchatym ogonem. Aż chciałoby się podejść do tego wspaniałego stworzenia, ale strach przed cichym, mrożącym krew w żyłach skrzypieniem podłogi każe ci siedzieć w miejscu, na fotelu, na drugim krańcu pokoju. Twoje szafirowe oczy wychylają się nagle spod czarnego kaptura próbując zmierzyć się z mrokiem. Niespokojny oddech czasami zagłusza ci krzyczącą ciszę. Robisz wszystko, aby wstać i uciec do ogrodu pobiegać wśród kropli deszczu mając nadzieję, że spadnie na ciebie ta jedyna kropla, jedna wśród milionów, niepowtarzalna, która ci nowe życie. Chcesz poczuć się jak wodna Nimfa segregując te radosne krople od niszczycielskich, chcesz ocalić życie
       Niestety, jedna kropla deszczu nic nie zmieni oprócz tego, że wchłonie się w twoje ubranie czyniąc je na moment mokrym, a potem wyparuje niosąc innym to "szczęście", jakie dała i tobie. Jedynie więcej kropel sprowadzi w twoje życie zmiany, zmiany ubrania. A skoro deszcz jest taki bez sensu to po co jeszcze istnieje?
       Spojrzałam na zegar, w pół do drugiej, a wydawałoby się, że już nastał wieczór. Wyciągnęłam moją gołą stopę spod tyłka i powoli położyłam ją na podłodze bojąc się usłyszeć skrzypnięcie powodujące w moim umyśle blokadę. Udało się, a więc teraz druga. Bezszelestnie wstałam z fotela i ruszyłam w stronę okna. Gdy dotknęłam już opuszkiem palca firanki odchyliłam ją delikatnie, aby móc uważnie przyjrzeć się kropelkom spływającym po szybie jak łza po policzku. I kiedy brałem głęboki oddech, aby wydobyć z siebie choć jedno słowo głośny trzask opętał cały pokój. Zachwiałam się po czym oparłam plecy o ścianę. Oczy miałam wielkie jak piłki do ping-ponga. Otwarłam delikatnie usta szykując się na przeraźliwy krzyk. Skrzypienie podłogi zbliżało się coraz bardziej, stopy tego kogoś zmierzały ewidentnie do pomieszczenia, w którym byłam. W końcu tajemnicza postać oparła dłoń na klamce po czym nacisnęła ją energicznie. Mój mózg natychmiast zwariował, miałem sekundę na decyzję czy się schować czy krzyczeć czy działać. Niestety jak to ja stałam jak kamienny posąg nie zamykając oczu.
od zła, od płaczu.
       W pewnym momencie zobaczyłam białe światło i śmiech. Czyżby to już koniec, czyżby zabójca miał radość z tego, że mnie zgładził? Upadłam na ziemię kuląc się z bólu, a raczej strachu, że ten ból może się pojawić. Jednak śmiech się nasilał. Wtedy otworzyłam oczy jednocześnie myśląc o tej jednej, jedynej, niepowtarzalnej, unikalnej istocie jaką jest moja kochana Karin.
    - Ha ha ha! Ach te twoje oczy, ta mina - próbowała sparodiować mój wyraz twarzy. - Znowu aż taka straszna nie jestem, to znaczy chyba - i znowu ten śmiech.
       Wzięłam głęboki oddech i zebrałam się w całość. Wciąż jednak siedziałam na podłodze. Chciałam krzyczeć równocześnie będąc poważną. Z doświadczenia wiem, że to nie możliwe, w teorii może i tak, ale czymże są teorie?
    - Gdzie ty się szlajasz od rana? Czy ty w żaden piątek nie możesz usiedzieć spokojnie w domu przed telewizorem na dupie?! - mimo dobrych chęci podniosłam głos. 
    - Telewizja jest dla idiotów - rzekła układając ręce na biodra po czym obróciła się zgrabnie na pięcie dążąc w stronę drzwi na korytarz.
    - Tak, i dlatego postanowiłaś zostać dziennikarką, bardzo sprytnie - zakpiłam. 
    - Wybacz mi, moja droga, - obróciła delikatnie głowę do tyłu - ale ty wiesz jak ja gardzę tymi plotkami, politycznymi układami, zbrodniami - skrzywiła się. - Zwykła telewizja to dla mnie bagno. Nie cierpię kiedy podchodzi do mnie znajomy po fachu z kartką w ręku i mówi o zbrodniach, kataklizmach, morderstwach i samobójstwach jak o czymś niesamowicie radosnym. To nie dla mnie, ja szanuję to jakie piekło przechodzą dotknięci tymi wszystkimi nieprzychylnościami losu. To znaczy nie tyle szanuję co współczuję, ale to dla wciąż niezrozumiałe jak ich to może bawić - w jej oczach zaczęły pojawiać się łzy. Szybko jednak otarła policzki dłonią. W jej głosie tkwiło coś, co w niej uwielbiałam, szczerość. - Co prawda, jestem dziennikarką, ale ty wiesz, że nie zajmuję się czymś tak okrutnym dającym szczęście ludziom bez serca, ja wybrałam grę fair-play, walkę o trofea, wzajemny szacunek pośród rywali, laury, momenty grozy i radość milionów ludzi.
    - Wiesz co ci powiem, ty sobie chyba kierunki pomyliłaś, powinnaś pójść w poezję- zaczęłam się śmiać, ale po paru sekundach przestałam. Niestety, tak właśnie wygląda dzisiejszy świat, że to co złe jest pożądane, a dobre nieco mniej. Świat zwariował, a my wciąż musimy żyć przy takim wariacie. Spuściłam głowę, a z oczu pociekło mi kilka niewielkich kryształków łez. 
    - A propos, mam dla ciebie radosną nowinę - powiedziała radośnie Karin unosząc pięść, a w niej zaciśnięte były jakieś dwie za laminowane kartki.
    - Co, jakiś samolot się rozbił? - popatrzyłam na nią spode łba chcąc otrząsnąć się po tragicznym opisie świata. Karin popatrzyła na mnie przechylając głowę. 
    - Bardzo śmieszne - zastanowiła się przez kilka sekund po czym dodała - albo raczej okropne, ale nie. Czy ty wiesz gdzie się dzisiaj o zmierzchu wybieramy?
    - O zmierzchu? Czyżbyś miała wobec mnie jakieś niecne plany?
    - Nie - powiedziała mrużąc oczy i krzyżując ręce na piersi. - Powiem ci krótko, weź aparat i ubierz się na... Zresztą jak chcesz. Do zobaczenia za... godzinę.

       Czesałam się przed lustrem nie mogąc się uporać ze splątanymi kosmykami. Wkurzona bezowocną pracą rzuciłam szczotką o podłogę, ta upadła robiąc wielki hałas. Serce zaczęło mi mocniej bić. Ostatnio coraz częściej można mnie było łatwo wyprowadzić z równowagi. Przetarłam oczy po czym spojrzałam na siebie w lustrze. Czarna bluzka z delikatnej tkaniny leżała na mnie idealnie. Rozszerzone u nadgarstka rękawy zwisały poddane na nagłe podmuchy powietrza. Ciemniejszy pas czarnej tkaniny biegł przez całą długość bluzki. Żółte obcisłe leginsy tworzyły idealne połączenie z górną częścią garderoby. 
       Popatrzyłam na moje nagie stopy i od razu ruszyłam po skarpetki i czarne botki z ozdobnymi ornamentami po zewnętrznej stronie i rozsuwanym zamkiem po wewnętrznej. Delikatny makijaż podkreślał moje szafirowe oczy. Wzięłam głęboki oddech i ruszyłam na dół z etui zawieszonym przez ramię. 
       Powoli przemierzałam schody okryte żółto-białym dywanem zastanawiając się co znowu zrodził jej umysł, którego nie mogłam pojąć, ale, bez którego nie wyobrażałam sobie życia. Stojąc na ostatnim stopniu zobaczyłam Karin strojącą się do lustra, a na jej szyi widniał okazały szalik z napisem ,,Deutschland". I już wszystko było jasne.
    - Mogłaś chociaż uprzedzić - popatrzyłam na nią żałośnie - przynajmniej rzuciłabym się na łóżko i zasnęłabym na ten czas. Dlaczego mi to robisz?!
    - Po prostu będziesz mieć dzisiaj i przez cały weekend bojowe zadanie godne ciebie - powiedziała głośno po czym dodała pod nosem - i jak dobrze pójdzie to przez następne kilka lat.
       Wzruszyłam ramionami i ubrałam na siebie ciemny płaszczyk. Gdy odgarniałam włosy do tyłu coś przysłoniło mi widok. Karin zarzuciła mi na głowę dokładnie taki sam szalik jaki miała na szyi. Kręcąc głową założyłam go z lekkim uśmiechem na twarzy. Po chwili otwarłam drzwi i wyszłam na zewnątrz. Nie minęło pięć sekund, a dołączyła do mnie ,,pani dziennikarz" zakładając mi na szyję ten tajemniczy za laminowany papierek. Jak się okazało była to akredytacja na jakąś tam Arenę.
       Idąc w nieznane miejsce mijałyśmy ludzi zmierzających w tym samym kierunku co my. Wszyscy mięli na sobie czapki, szaliki, a większość w rękach niosło flagi różnych narodów. Słyszałam mnóstwo obcych języków, ale nie zwracałam na nie specjalnie uwagi. Cały czas szłam ze spuszczoną głową, ale kiedy Karin mnie szturchnęła podniosłam wzrok. Przed moimi oczami ukazało się wzgórze, jednak nie było to takie zwykłe wzgórze, które w całości było pokryte drzewami. Wokół tej górki zebranych było tysiące ludzi, ubranych na setki możliwych kombinacji. Nad ich głowami unosiły się przepiękne symbole, które powiewały chaotycznie na wietrze-flagi. Najliczniejszą grupę lśniących materiałów tworzyły te biało-czerwone i czarno-czerwono-żółte. Uśmiechnęłam się pod nosem. Niedaleko tłumów znajdował się wyciąg narciarski, który co kilka chwil jeździł to w górę, to w dół. Jednak w centrum tego szumu, hałasu i wrzawy było niewielkie wybrzuszenie pokryte śniegiem. W niektórych miejscach były kolorowe linie ciągnące się przez całą szerokość obiektu, natomiast na całej długości leżał delikatnie zbrudzony śnieg, który mimo wszystko iskrzył się blaskiem odbijanych reflektorów. Nad grzbietem wzgórza znajdował s pochyły lodowi tor, a po obu jego stronach sterczały schody z przyczepionymi tabliczkami po bokach. Jednak najbardziej interesujące okazało się pomieszczenie z oszkloną przednią ścianą przykuwające uwagę zwykłego przechodnia, a co dopiero ludzi, którzy przyszli tam w celu zobaczenia między innymi tego niewielkiego pomieszczenia. Liczne światła wydobywały się zza szkła, a kilka czarnych postaci przy szybce patrzyło się z pewnością na przybyłe tłumy. 
       Obróciłam głowę w kierunku drogi, na której nie było ani jednego auta, rozglądnęłam się wokół, w nielicznych miejscach leżały garstki śniegu. O moje uszy zaczął obijać się głos zajmującego i zagrzewającego do kibicowania mężczyzny. Trąbki były coraz głośniejsze, szelesty flag niosły się w powietrzu, które zanosiło je w każde możliwe miejsce w okolicy. Przystanęłam na moment, wzgórze to wyglądało niezwykle magicznie, tworzyło atmosferę. To nie było martwe miejsce, tu tętniło życiem.
    - Oto, moja droga, jest... - obróciła głowę w moją stronę, ale ja stałam w miejscu kilka metrów za nią z aparatem w ręku z obiektywem wycelowanym w to wzgórze. Obróciła się na pięcie i ruszyła w moją stronę.
    - Ładne wzgórze, moja droga.
    - Wzgórze, całkiem dobrą nazwę temu nadałaś. Ale jak dla mnie to prawdziwa nazwa jest lepsza, czyli skocznia. To właśnie tu skaczą ci podniebni rycerze w zbrojach zrobionych z lekkich kombinezonów. A ta się dokładnie nazywa Vogtland Arena - popatrzyła na mnie z radością. Z mojej twarzy zszedł już lekko zauważalny uśmiech, miałam minę bez wyrazu. Karin wzruszyła ramionami i poszła naprzód. Zmrużyłam delikatnie oczy i przyspieszyłam kroku, aby ją dogonić.
       Idąc za Karin kompletnie odłączyłam się od świata zewnętrznego nie reagując na żadne hałasy, których w tym miejscu najwyraźniej nie mogłoby zabraknąć. Patrzyłam tylko na czubki moich butów, które pokonywały całą tę trasę spokojnie. Nagle ktoś na mnie wpadł i powiedział tylko krótkie i ciche ,,Przepraszam". Zanim jednak pobiegł dalej zdążyłam mu si przyjrzeć. Był to niewysoki blondyn w niebieskiej kurtce i czarnych spodniach. Na uszach miał białe słuchawki. Jego jasne oczy świeciły w blasku ostatnich promyków słońca.
    - No to może teraz powiesz mi jakie masz wobec mnie plany? - zapytałam stanowczo licząc na szybką odpowiedź. 
    - Ciekawe... - powiedziała po czym odeszła szybkim krokiem zostawiając mnie z jednym pyta
niem, które zamieniło się w tysiąc innych: po co mnie tu przyciągnęła i czy to ma coś wspólnego z tymi ,,planami"?