niedziela, 24 maja 2015

Rozdział IV

                                     ~~~~ Oczami Andresa ~~~~

       Patrzyłem na nią z zafascynowaniem przypominając sobie jak w wieku pięciu lat taki wypierdek ledwo odstający od ziemi zorientował się, że istnieje coś, co będzie dla niego lepsze od głupich Disney'owskich bajeczek o księżniczkach. W porównaniu do niej oglądał ten nigdy nie kończący się seans z rozdziawionymi ustami tuląc się do dywanu. Cały ja...
       Zrobiłem jeden krok do przodu, aby z nią porozmawiać, ale ta spuściła ręce z bandy i ocierając błyszczącą od łez twarz niespodziewanie odbiegła. Chciałem pobiec za nią zapytać się co jej jest, ale un-dżentelmen tkwiący we mnie zakazał mi gdziekolwiek się ruszać, nie zakrzątać sobie głowy głupotami przed zawodami na ojczystej arenie.
       Jakby było mi mało zmartwień podbiegł do mnie Wank, który samą swoją obecnością powodwał u mnie załamanie psychiczne, ale częściej nerwowe. Jednak mimo to zawsze siedziałem z nim w tym małym, ciasnym pokoiku nieraz musząc spać na złączonych łóżkach. Tak, dokładnie. Na połączonych łóżkach! Z czasem zaczął mi zwisać fakt, że Wank jest obrzydliwie zakochany w "tych" sprawach. Nie jeden raz zaskoczył mnie sztuką cudownych opowieści rodem z filmów porno. A ja głupi udawałem, że słucham mając nadzieję na ustanie ,,bajeczek" nadejdzie lada dzień. Niestety to nie dla niego. Sorry, taki mamy klimat?
    - Znowu ci dziewczynka uciekła? - parsknął śmiechem. - Co, rozporek ci przy niej pęknął, czy tylko stanąłeś niebezpiecznie blisko i zrobiło ci się małe powstanie listopadowe? - zaczął się nabijać. Z trudem utrzymałem dłoń przy sobie. Włożyłem kciuki do kieszonek czarnej kurtki.
       Wziąłem głęboki oddech. Moją głowę zaczęły wypełniać wszelkie możliwe riposty jakie kiedykolwiek usłyszałem, wymyśliłem czy powiedział je mój wspaniały zboczuszek.
    - Główka się rozregulowała i nie pozwala ci się odezwać bez przemyślenia tego jak ułożyć te swoje nędzne usta jednocześnie oddychając? - kontynuował komediowy marsz ku zwycięstwu. Ja pomyślałem, że z pewnością się nie dam pogrzebać tak łatwo.
    - Weź schowaj te swoje wyłupiaste oczy, bo gapisz się na mnie bez chwili odetchnięcia chyba dziesięć sekund - warknąłem oburzony. Wank przewrócił oczami. Domyśliłem się, że się matoł jeden nie domyślił. - Chcesz mnie zabić czy uprawiać seks? Ale znając ciebie, to drugie.
    - Wyobraźnia coś ci ucieka od dupy strony - nie dał się zbić z drogi. Wciąż podążał przetartym szlakiem czerwonym. Czemu czerwonym? Odzwierdlał kolor mojej twarzy w punkcie krytycznym naszych ,,mądrych" konwersacji.
       Walnąłem go z całą siłą pięścią w chuderlawe ramię. Złapał się delikatnie masując miejsce uderzenia opuszkami palca. Po chwili mnie jednak rozbroił. Czemu? Czy normalny człowiek huha na ,,siniak" ukryty pod gruba kurtką? Odpowiedź w formie pytania, a jakże logiczna w przypadku mojego koleżki.
    - No dobzie, zabieziemy małego Andisia na pogotowie i pani ź igłą - mówiłem delikatnym tonem głosu - wbije ci ją w sam środek dupy - psychopatyczny głos wydostał się z moich strun głosowych.
    - Stary, ty się musisz leczyć u psychopaty. - Zaśmiałem się. Wtedy złapał się za głowę jedną ręką, a drugą odganiał od siebie mój śmiech. - U psychiatry, psychiatry!
    - Na szczęście... bo już myślałem, że jeszcze mi terapię zrobisz - odparłem z ulgą i żartem w głosie.
   Kiedy się droczyliśmy reszta dzisiejszego teamu w postaci Markusa i Severina przywędrowali do nas z dziwnie poważnymi wyrazami twarzy. Ten pierwszy wskoczył mi na plecy licząc, że zrobię mu patataja. O nie, nie ma koni z ludzi na świecie! W politykę mu się zachciało bawić. Zrzuciłem go z pleców, ale najwyraźniej był na to przygotowany, bo upadł na ziemię w zgrabnym telemarku.
    - Ale ty się nie wysilaj teraz, bo po skoku to ty jeszcze zobaczysz spody swoich ufajdanych nart - zaśmiał się Wank. Zacząłem mu towarzyszyć w harmonijnym rechocie. W sytuacji kiedy nie żartował ze mnie jego teksty nadzwyczaj mi się podobały.
       Po chwili w naszym gronie rozległ się także nieznośny i głośny rechot Severina, a że miał niezwykłe skłonności do żartowania i opowiadania kawałów, to musieliśmy słuchat czegoś na wzór słonia skrzyżowanego z hieną. Ale cóż poradzić, forma przychodzi sama, i to ona wybiera kto zasili szeregi kadry.
    - Ha, ha, ha - powiedział sarkastycznie Markus mrużąc oczy i zakładając ręce na piersi. - Uśmialiśmy się nieźle, a zapewniam was, że ktoś z was zobaczy śnieg o spodu...
       Towarzystwo nagle umilkło.
    - Jesteś brutalny i antynarodowy... - wycedził cicho Wank. Już widziałem jak ręka zaczęła świerzbić Eisenbichlera, ale on miał to to siebie, że potrafił poważnieć na komendę. Swoją czy cudzą-obojętne.
       Wszyscy zaczęliśmy rżeć. Co mnie zadziwiło, również Markus dołączył swoje kilkadziesiąt Herzów do naszych zdrowotnych, ale cholernie zaraźliwych heheszków.
    - No dobra, a teraz całkiem na poważnie - powiedział Severin zacierając ręce. - Pomysł na dzisiejszy tryumf?
    - Włożyć gówno w spreju do kombinezonów przeciwników - Wank uniósł dumnie palec do góry. Jednak kiedy Freund zaczął go ciahać swoimi wściekłymi oczami żartowniś skulił ramiona i zaczął udawać, że rozmyśla. Machnął jednak zrezygnowany ręką.
       Po paru minutch każdy z nas rozbiegł się na cztery strony świata zakładaąc słuchawki na uszy. Czułem się dziwnie, jakbym o czymś zapomniał. Zwolniłem tempo patrząc wciąż w jeden punkt w oddali, jakiś samochód na parkingu. Niespodziewanie wiatr jednym swoim ,,muśnięciem" chciał połamać wszystkie drzewa.
    - No i znowu nam konkurs przerwą - pokręciłem głową.
       Nagle postanowiłem zboczyć z zaplanowanej wcześniej trasy. Smartfon oczywiscie zaczął drzeć mordę, że zboczyłem z drogi, zboczyłem z drogi... No wiem! Co, mam jeszcze zacząc rozmawiać z ,,Endomondo" i się przed nim tłumaczyć? ,,- Halo, tu twój Andiś. Niestety dzisiaj opuszczam drogę, bo postanowiłem pójść inną drogą. - Skręć w prawo! Zboczyłeś z trasy! - Tak wiem, kochany Endusiu. Jestem świadomy, że cię zasmucam. - Zboczyłeś z trasy. Zawróć w tył!"
    - Zawróć w tył - wymamrotałem pod nosem śmiejąc się cicho i kręcąc głową.

                                          ~~~~Oczami Sabine~~~~

       Drzewa wokół cicho szemrały. Liście, które jeszcze żyły na drzewach wygrywały złowrogą muzykę. Śnieg skrzypiał pod stopami, choć było go niewiele. Wiatr zrywał się gwałtownie podrywając do życia nawet zwalone konary cienkich drzew. Włosy powiewały mi chaotycznie na wietrze. Zimne powietrze tak jakby chciało mnie zadręczyć kręcąc się wokół mnie cały czas. Starałam się ogrzać dmuchając na zimne ręce. To nie przynosiło skutków.
       Kropelki łez zamarzały na mojej twarzy tworząc lodową maskę. Z każdą chwilą naciągałam coraz wyżej szalik chcąc zachować choćby odrobinkę ciepła na twarzy.
       Skuliłam się łapiąc dłońmi za potylicę. Uciekłam, bo bałam się, że znowu usiądę na tych zachlanych kolanach, a przed nami wyrośnie wielki telewizor izolujący nas od radosnych trybun. Że ponownie poczuję te promile zawarte w oddechu na karku. Bałam się, że jeśli nie ucieknę zostanę dorwana i przykuta do drzewa, a trzymać mnie tam będą dwa ostre noże ociekające krwią, tkwiące w niewielkich nadgarstkach.
     Podniosłam wzrok śmiejąc się sama do siebie. Gówno prawda, ja wcale się nie bałam o to, że mnie zniszczy. Ja bałam się, że przestanę myśleć o jego zbrodni, zapomnę o powodzie moich łez. Jak zwykle zresztą.
       Wstałam z konaru drzewa leżącego na ziemi bezładnie, okrytego w części zielonym mchem. Okrążyłam dwa razy najbliższe, grube drzewo. Po chwili walnęłam je pięściami z całej siły. Z oczu pociekły mi prawdziwe łzy, nie były po to, aby chronić przed zapomnieniem zła. One były złem, furią drzemiącą we mnie. Waliłam w drzewo krzycząc na siebie aż nie zobaczyłam, że knykcie zaczynają sinieć.
    - Czy ty całe życie stracisz na płaczu? No pewnie, bo po co by się śmiać, lepiej użalać się nad sobą! - walnęłam ostatni raz drzewo upadając na kolana.
       Mimo iż twarz miałam już całą mokrą zaczęłam śmiać się jak psychopatka. Nagle upadłam na plecy śmiejąc się dalej, z czasem coraz głośniej. Nie zamykałam oczu wpatrując się w niebieskie niebo skrywane przez kołysane wiatrem drzewa. Otarłam opuszkami palców powieki.
       Drzewa zaczęły się do siebie niebezpiecznie zbliżać kurcząc przestrzeń wokół mnie. Niebo wydawało się spadać na dół. Czułam się jak więzień, więzień w swoim własnym ciele chcący uciec od rzeczywistości. Byłam zamkniętą puszką Pandory, która nie chciała dzielić swoją zawartością. Każdy ból, zło i lęk pozostawały we mnie.
   Płakałam często. Dla mnie był to jednak mimo wszystko upragniony deszcz w czasie siedmiu lat nieurodzaju w Egipcie. Możnaby rzec, że mottem przewonim dla mojej historii napisanej przez życie jest ,,Ograniczenia i limity nie interesują mnie, dlatego lepiej dodać bólu i śmiać się mniej". Też się z tego uśmiałam, ale ludzie, otoczenie, świat i przede wszystkim JA dają mi porządnego kopasa w dupasa, który mnie wbija w dno. Niezależnie czy to coś poważnego czy zwyczajna błahostka, mój głupi rozumek reaguje na to tak samo. I choć próbuję od tego toku myślenia zawsze uciekać zatrzymuję się w pół kroku.
       Podniosłam się gwałtownie. Skoro zawsze podnosząc nogę upadam może teraz stanę podpierając się o kulę, która pomoże mi utrzymać równowagę. Tylko czy ta kula jest na mnie gotowa, a raczej czy ja jestem gotowa na kulę?

       Na wielkim telebimie wyświetlane były wyniki po starcie trzydziestu ośmiu zawodników. Wychyliłam się poza bandę, aby przyjrzeć się lepiej wynikom. Wiatr uderzał o drzewa rozhuśtując je chaotycznie. Chorągiewki na górze rozbiegu targane były przez mocne podmuchy. Donośny głos komentatora ginął w chaotycznych świstach podrywanych do życia flag. Ludzie ledwo utrzymywali zwitki kolorowych materiałów.
       Wyciągnęłam telefon z kieszeni płaszcza, aby sprawdzić godzinę. Zmartwiona przygryzłam dolną wargę. Przygarnęłam dłonią rozwiane wiatrem włosy. Po chwili moje wilgotne oczy skierowały się w stronę najazdu. Na dużych białych schodach już od kilkunastu minut siedziało sześciu zawodników. Część z nich podskakiwało energicznie, reszta siedziała z goglami zsuniętymi na oczy.
       Nagle mężczyzna w malinowym kostiumie z naprężonym ciałem wsunął się szybko na zimną ławkę. Przez kilka sekund trwał na belce w bezruchu czekając na szybkie machnięcie flagą zaciśniętą w dłoni. Po trzydziestu sekundach skoczek oderwał się od ławki i z zawrotną szybkością zsunął się w dół rozbiegu. Kiedy wyladował po bezpiecznym locie odetchnęłam z ulgą. Uradowana położyłam dłoń na klatce piersiowej.
       Pozostała piątka wyczynowców przecięła powietrze w dość szybkim czasie. Niestety wiatr cały czas próbował uświadamiać skoczkom i kibicom zgromadzonym na stadionie kto tu jest najważniejszy. Drzewa uginały się o mało co nie dotykając czubkami mchu porastającego ziemię.
       Obróciłam się na pięcie z głową spuszczoną a dół. Nieoczekiwanie przed moimi stopami wyrosła wielka postać. Uniosłam oczy do góry. Była to Karin.
    - Akuku! - powiedziała przeciągniętym głosem. - Ktoś tu w kibica się zabawił. Przyjemnie się patrzyło na ten obrazek. Wyglądałaś jak maleńka kapucynka w zoo, która pierwszy raz wspina się na drzewo - zachichotała pod nosem.
    - A to komplement czy obelga? - spytałam oburzona.
    - W sumie... ani to, ani to - wyszczerzyła kły. - Ale jak się tak na ciebie patrzyłam to nie widziałam powodów, aby ci płacić - oparła dłonie na biodrach próbójąc udawać zirytowaną.
    - A co, tyłkiem miałam pokręcić żebyś mi banknoty do majtek włożyła? - zaśmiałam się głośno. Karin nie było jednak do śmiechu. Spoważniałam, ledwo opanowywując śmiech. Zakryłam usta zimną dłonią.
       Moja towarzyszka podeszła spokojnym krokiem bliżej bandy wskazując otwartą dłonią na aparat, wciąż nietknięty. Złapałam się za kark kręcąc głową po czym oprzytomniałam i szybkim ruchem dłoni złapałam się za głowę. Nie minęły trzy sekundy, a już zmieniłam zdanie i machnęłam zrezygnowana ręką. Karin pokręciła głową po czym powtórzyła moje ruchy.
    - Cała ty... - mruczała pod nosem. - Najpierw chce się zabić, a potem porównuje fotografizm do burdelowych spraw.
- Jutro też jest dzień. Z tego co pamiętam ze szkoły to pierwszy rok jest okresem ochronnym - powiedziałam słodkim głosikiem. Odrzuciłam ręką włosy do tyłu mrugając pobłażliwie rzęsami. - A swoją drogą, życie jest jak striptiz, tyle, że transwestyty. Wszystko pięknie ładnie, aż tu nagle chuj - powiedziałam rozkładając bezradnie ręce.
    - Tak? - zapytała z nutką ironii w głosie. - A jutro będziesz wszystkim buty lizać i błagać : dajcie mi szansę - złożyła ręce jak do modlitwy uginając lekko kolana spoglądając w górę.
       Spojrzałam na nią spode łba. Pomiędzy nami zapanowała krótka cisza. Po chwili jednak Karin przerwała milczenie.
    - A może by tak rzucić to wszystko i zostać striptizerką - otworzyła szeroko oczy. - Dobra, a teraz chodź za mną.
    - A co, chcesz mieć asystę idąc szukać pracy? - zadrwiłam z niej. Karin przymrużyła oczy i powolnym ruchem dłoni wskazała mi kierunek, w którym mam iść.
       Zdegustowana pokręciłam głową i zmarszczyłam nos. Obróciłam się zgrabnie na pięcie i zdemontowałam ,,studio fotografii". Wrzuciłam w ramiona zamyślonej Karin statyw, a sama pospiesznym krokiem podążyłam w głąb wioski skoczków tarmosząc w dłoniach aparat. Z daleka usłyszałam głośne westchnienie szatynki przymuszonej do pełnienia funkcji mojego ,,osobistego służącego".

       Muzyka tuliła moje uszy swoimi łagodnymi dźwiękami. Szłam pewnym krokiem z lekko uniesionymi kącikami ust. Wokół palca owijałam białą smycz przyczepioną z boku lustrzanki. Co jakiś czas zerkałam do tyłu na człapiocą Karin bawiącą się czarnym statywem o długich nogach. Parsknęłam cicho unosząc oczy ku górze.
       Nagle Karin położyła dłoń na moim barku wskazując palcem na niewielki drewniany domek po prawej stronie. Przystanęłam zgarniając włosy z twarzy. Karin złapała mnie pod ramię wchodząc po schodkach. Nacisnęła ciężką dłonią na klamkę i popchnęła mocno drzwi. Zza drewnianych drzwi wyłoniła się znajoma twarz Wellingera, który szczerzył swoje kły. Ruchem ręki pozwolił nam wejść.
       Na niewielkiej kanapie siedziało troje mężczyzn, z czego jeden miał kask i gogle na głowie. Na krześle po przeciwnej stronie pomieszczena siedział szatyn, który śmiał się najgłośniej ze wszystkich.
       Karin ruszyła przybic każdemu z nich piątkę po czym rzuciła się na kolana siedzących na kanapie mężczyzn. Na ramieniu każdego z nich przyszyte było godło idealnie pasujące kolorystycznie do pomarańczowej kurtki.
       Spojrzałam wystraszonymi oczami na Andreasa po czym rozglądnęłam się po pomieszczeniu. W kącie za drzwiami stała szafa, z której wystawały różnobarwne kombinezony.
    - Trele morele, bum cyk-cyk, mi na twój widok staje stary pyk - powiedział całkiem poważnie szatyn przerywając ciszę. Po chwili zaczął się śmiać.
    - On tak zawsze, spokojnie - zapewnił Andreas.
       Moje zdziwione i przepełnione wściekłością oczy powędrowały na Wellingera. Chciałam zadać jedno krótkie pytanie, ale krtań zacisnęła się nie pozwalając wydusić ani jednego słowa.
    - Pozwól, że ci przedstawię... - powiedział blondyn, tak jakby czytając mi w myślach. Zacisęłam tryumfalnie pięść za plecami unosząc kąciki ust do góry.
    - Aj em Andiś. A któż by inny - wyrwał się żartowniś. - Ale dla gorących aniołków jestem Charlie - uniósł jedną brew do góry przygryzając język. - Twój wódz jest gotów dawać rozkazy. Na począ...
    - ...Ale wszyscy mówimy na niego Wank - wysoki brunet o mocnych rysach przerwał Wankowi zaciskając zęby.
    - A ja im wszystkim powtarzam, że po nazwisku to po pysku. I co oni na to? Wankiego sobie wymyślili - uniósł ręce do góry. - Ty masz pojęcie? - ostatnią sylabę powiedział załamując głos, ponieważ Wellinger uderzyl go w ramię tym swoim skocznym zadem.
    - Nie, wyobraź sobie, że nie mam pojęcia - wydusiłam z siebie na jednym tchu. Po chwili założyłam ręce na piersi kręcąc głową. - A kiedy tak właściwie masz zamiar opuścić te łapy, bo czuję się jak na kazaniu.
       Niespodziewanie do środka wszedł facet w... różowej czapce z piłką w rękach.
    - Ohoho! Kogo nam tu dziś za do prezent dali - zaśmiał się blondyn. Po chwili wyciągnął rękę w moją stronę. Skrępowana uścisnęłam ją. - Severin - powiedział tym razem przyjaznym głosem puszczając mi oczko. Zarumieniłam się.
    - Ehehe, wolnego kolego! - zaprotestował Wank. - To moja dziunia i tylko ja mogę was jej przedstawić! - krzyknął zły.
    - Playboy z krainy czarów się znalazł - powiedział facet w czerwonym kasku na głowie.
    - Skoro jestem taka ,,twoja dziunia" to powiedz jak mam na imię - przerwałam jego krzyki sprytnie.
    - A czy to istotne? Poza tym, jak ty nie pamiętasz własnego imienia to źle z tobą... - wszyscy pacnęli się oburzeni w czoło. - Jednego jestem pewien, to nasza nowa paparazzi. Pod prysznic też nam się wpierniczy. Oczywiście jestem generalnie za, a nawet za - powiedział wskazując palcem na aparat, który uniosłam do góry wykrzywiając twarz. Wszyscy zaczęli się przyglądać lustrzance jak przedszkolaki skupiając uwagę na dużym napisie DSV.
    - Sabine - uśmiechnęłam się starając spojrzeć na każdego z zawodników. 
   - Pozwól, że opowiem ci jak zwany jest każdy z moich niewolników - zaproponował Wank chwiejąc się na krześle. Skinęłam głową, no bo cóż mogłam zrobić? - Ten głupek w kasku to Markus "Kombajn" Eisenbichler. Jak zaryje nieraz o zeskok po lądowaniu, to nieźle sobie mordę przeorze. Severin "Adolfik" już ci się zaprezentował. Ten patrzący na twój tyłek zwany jest Marinusem "Ikeą" Krausem. Nie jeden raz po pijaku chciał nam sprzedać kibel. Natomiast ten snob ukryty pod czarnymi włosami to Richard "Ridge" Freitag. - Zaczął się głośno śmiać.
    - A przedstawiał Andreas "Szambonurek" Wank - Marinus przerwał passę psychopatycznych rechotów przedmówcy. - A ty co, kotka psotka? - zapytał spoglądając na mój biust. - Kotka sobie na moich kolanach nie usiądzie? - Zapytał próbując złapać mnie za udo. Obróciłam się bokiem splatając niesfornie dłonie na piersi.
    - Każdy chciałby mieć taką kicię pod dachem. Tak na albo nawet pod kołderką - wtrącił Markus zdejmując ze swoich kolan Karin. Przybliżył się do mnie menelskim krokiem zacierajac szyderczo dłonie. Po chwili zaczął ocierać się o moje drżące ze zdenerwowania ramiona. - Baby, I'm your father - szepnął głośno na moje ucho po czym wysłał mi całusa i odsunął się śmiejąc. Założyłam skrępowana prawą dłoń na łokieć.
    - Czy on ma gdzieś jakiś guzik do wyłączania trybu ,,bez cenzury"? - zapytałam wydymając wargi i rozkładając ręce.
    - Każdy z nas - zaczął Severin - ma takie dwa guziczki, które potrafią zmieniać tryby. Jednak najskuteczniejsze jest pociągnięcie wajhy po środku - zażartował.
       Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
       Ogień zaczął wylatywać przez moje uszy, tak jak bohaterom w kolorowych kreskówkach. Lewa powieka zadrgała mi nerwowo. Za plecami zaciskałam pięść napinając wszystkie mięśnie ręki. Krew gotowała mi się w żyłach, które zachciały zabłysnąć i wyszły dostojnym krokiem opalć się na moim czole. Odpięłam zsuwki podtrzymujące moją grzywkę tak, aby bujne włosy skryły żyły.
    - Chcesz to możesz mnie zatrzymać. Ja pokażę ci całą aparaturę do zmiany trybu z dziennego na nocny i będzie dobrze - Wank wyszczerzył kły.
       Nie wytrzymałam i walnęłam wkurzona pięścią o ścianę odwracając się tyłem do całej gromadki. Czułam, że zaraz zapłaczę, że poprostu poryczę jak głupi przedszkolak, bo z mnie żartowali. Jednak postanowiłam sobie, że nigdy więcej nie zrobię z siebie idiotki i zacisnęłam powieki tamując żałosną falę, która w planach miała zrobić mi za moment tsunami. Tama Asuańska została postawiona i nic jej stąd nie ruszy, nic!
    - Ej, twardym trzeba być, a nie miętkim - zobaczyłam zaciśniętą pięść przed twarzą, uniesioną w geście tryumfu. Odwróciłam głowę opierając się ramionami na ścianę. Markus właśnie oglądał mój tyłek, z pewnością szacując jakiego rozmiaru majtki albo stringi podarować mi na Mikołajki.
       Pasknęłam cicho.
    - Choćbym ci pociągnęła za ten zepsuty złom i tak by to nic nie zmieniło - odpowiedziałam po dłuższej chwili zwracając się do Wanka.
    - E tam, złom. Jeszcze nie używany - Wellinger machnął ręką.
    - Gówno prawda! - zaprotestował Richard. - Raz to nawet mnie pod prysznic ciągnął chcąc umyć mi... wajhę.
       Spojrzałam zaintrygowana na Freitaga. Rechot nie ustawał od siedmiu minut.
       Nagle drzwi utworzyły się, a w progu stanął Markus tarmosząc gogle w rękach. Jego wzrok utkwiony był we mnie. Zarumieniłam się.
    - Będziesz tęsknić? - zapytał wyciągając w moim kierunku palec.
    - No dobra, będę - podeszłam do niego i ucałowałam go w policzek. Sama nie wierzyłam w to, co zrobiłam. Odrazu pożałowała tego czynu, poniewaz wokół rozległo się buczenie.
    - Czuję się zdradzony - Wank wstał z krzesła zakładając ręce na pierś równocześnie odwracając głowę w stronę przeciwną do mnie. - Męża to się nigdy nie pocałowało, a z obcym żigolakiem to się liżesz?! - kontynuował zirytowany.
    - Spokojnie, to właśnie on - Karin wyrwała się unosząc ręce do góry. - Takie życie - skrzywiła się. Powtórzyłam je wyraz twarzy.
       Muzyka na zewnątrz przybrała na sile. Był to dobry znak, bo wiatr ucichł dając szansę trąbkom i utworom lecących z głośników.
    - No - pociągnęła Karin - to my się już ulatniamy, prawda Sabine? - spojrzała na mnie. Skinęłam głową.

       Krzyczałam na całe gardło, poddawałam szalik na działalność wiatru i śpiewałam różne piosenki w zależnosci od sytuacji. Zaciskałam kciuki tak, że aż knykcie mi bielały. W niektórych momentach aparat ledwo co nie tracił kontaktu ze statywem przez wymachującą energicznie i chaotycznie rękami zapaloną kibickę w mojej osobie. Te krzyki z każdą chwilą coraz bardziej rozrywały moje gardło. Dokładałam do tłumów tyle Herzów ile mogłam. W końcu złapałam się za gardło. Wydawało mi się, że już żaden wiwat z mojej strony nikomu nie pomoże. Chrząknęłam głośno. Wtedy gardło tak jakby się odblokowało postanawiając nie opuszczać dzisiaj nikogo, nie pozwalając faworyzować skaczących wcześniej rycerzy. Mimo iż mogłam dalej dopingować postanowiłam oszczędzić sobie krtani.
       Wiatr szalał niemiłosiernie. Przerwa trwała już około pięć minut. Dla mnie absurdalne byłoby przerywać zawody przy jednym, ostatnim zawodniku. Na stadionie rozległ się donośny głos komentatora. Złapałam szalik w narodowe barwy tarmosząc go w rękach pełna poddenerwowania. Wyostrzyłam wzrok, który skierowałam na sam szczyt wieży startowej. Stał tam jedyny, ostatni. Ostatnia nadzieja na tryumf. Severin Freund wdrapał się zwinnie na belkę startową z żelaznym wyrazem twarzy. Ile ja bym dała, aby zobaczyć jego oczy. Z nich wyczytałabym wszystko, bo wiem, że te świecidełka potrafią wytłumaczyć wszystko co w sercu gra, ale twarz boi się tego ukazać.
       Nagle musnął mnie chłodny wiatr rozwiewając moje włosy. Parsknęłam przewracając oczami. Zanim zdążyłam przenieść swój wzrok na belkę startową była ona już pusta. Niemiec zjeżdżał po najeździe rozpędzając się do szybkości aut na torze wyścigowym. Zanim pokonał próg prostując się jak struna uderzył we mnie silny wiatr, który o mało co nie wyrwał mi szalika z rąk. Przygryzłam nerwowo wargę. Widziałam jak nim szarpie w powietrzu. Strach sparaliżował mnie całą. Zamknęłam oczy i przeniosłam umysł w inne miejsce. Z plastikowego snu wyrwały mnie radosne okrzyki. Wiedziałam co to oznacza. Byliśmy zwycięzcami, Niemcy pokonali wszystkich, poskromili każdego mistrza działającego na swoją korzyść jak, również i wspomagającego szeregi ekipy. Bohaterami dnia byli tylko oni jedni i jedyni. Co z tego, że w tej ekipie był Wank, Eisenbichler i Wellinger, taką mamy kadrę. A raczej sorry, taki mamy klimat. Wszystko było odkryte, każda karta wyszła juz z rękawa, każdy as zaznał światła dziennego. Do walki o tysiące uśmiechów stanęło czterdziestu czterech śmiałków, jedenaście drużyn skazanych na sukces, bądź porażkę. Tylko czterech z nich zasmakowało słońca tego zimowego wieczoru. A zasmakowali go ci, dla których ta nagroda jest jak matka. Poskromiciele innych potężnych rywali na Ojczystej ziemi dali całemu narodowi rozsianemu po świecie powód do uśmiechu.
    - Dziękuję - szepnęłam cicho.
      Z uśmiechem patrzyłam na unoszących do góry narty zawodników. Oparłam łokcie na bandzie kątem oka spoglądając w niebo. Nieoczekiwanie biały puch zaczął spokojnie spływać na falach radosnych okrzyków. Założyłam kaptur na głowę nie puszczając go potem ani na moment.
       Nagle na stadionie rozległ się donośny głos komentatora, a zaraz po nim orkiestra zaczęła wybrzmiewać głośne ,,Das Lied der Deutschen". Każdy dźwięk koił moje uszy, każda nuta, takt. Nawet krótko trwająca cisza po zakończeniu dawała mi radość tego, że tu jestem i mam uszy, dzięki czemu to słyszę. Z oczu pociekły mi dwie maleńkie łezki. Szybko jednak otrząsnęłam się. Nabrałam gwałtownie haust powietrza w płuca po czym wypuściłam je powoli. To był mój debiut, debiut jako kibic. Poczułam się wyjątkowo, choć wiedziałam, że nie jestem jedyna. Uśmiech mnie nie opuszczał.
       Kiedy promieniowałam radością na moją głowę wpadła biała, śliska koszulka. Zdjęłam ją z kaptura i spojrzałam marszcząc nos. Na górze, po obu stronach, widoczny był napis FOTO. Rozglądnęłam się wokół. Przed bramą prowadzącą na zeskok powoli tworzyła się tam kolejka mężczyzn i kobiet z aparatami w ręku i założonymi dumnie plastronami. Poszłam w ich ślady szykując się do wyścigu o miejsce z przodu.
       Pierwsze kilka osób uderzało już kolanami o bandę. Szum był coraz głośniejszy. Wszyscy przygotowali się do marszu po pokarm, po zjedzenie tych bezbronnych szatanów na najwyższym stopniu podium. Z jednej strony to ja im współczuję, ale z drugiej cieszę się, ze ta moja wspaniała czwórca święta przetrawi się na okładce gazet i w artykułach na stronach internetowych. Wyszczerzyłam białe kły.
       Nagle każdy chodzący "ideał" każdej gazety ugiął kolana, ochrona otworzyła bramę i poszli w cholerę! Każdy chciał staranować fotograficznych przeciwników z innej bajki (czy tam gazety). Pędzili potykając się o głowy upadłych przeciwników. No dobra, nie przesadzam więcej, ale tylko uważni mogli dostrzec, że tam toczyła się wielka bitwa, a zamiast mieczy świetlnych Jedi mieli tylko zachłanny aparat... i dwie sprawne ręce... i kopiące nogi. Tylko ja poczłapałam powoli za wszystkimi szurając po skrzepiącym śniegu.
       Kiedy spojrzałam na zwycęzców dumnie trzymających w dłoniach drewniane zabawki przypominające skocznię zaczęłam się śmiać, szczególnie widząc puszącego się Wanka. Wyglądał ta zabawnie robiąc te swoje głupie miny. Parsknęłam cicho i pogrążyłam się w lekturze, jaką było menu główne lustrzanki. Zawsze mówiłam, że to, co trafia w moje ręce jest albo zepsute albo ja się zajmę zrealizowanim pierwszej opcji. Walnęłam lekko o wyświetlacz mając nadzieję na to, że sprzęt zacznie działać tak jak zwykle. Jednak grubo się pomyliłam.
       Zaczęłam się śmiać. Bo w końcu ja, fotograf chodzący trzy razy w tygodniu na warsztaty w zakresie sztuki łapanej przez obiektyw, nie umiem obsłużyć najprostrzego urządzenia. To tak jakby piekarz nie umiał upiec ciasta nie robiąc z niego zakalca. Albo podam przykład bardziej w tematyce dzisiejszych wydarzeń: to tak jakby skoczek narciarski na nartach ustać nie mógł, a co dopiero jeździć z prędkością około stu kilometrów na godzinę.
       Starałam się hamować napad śmiechu, ale tak wyszło, że tym żałosnym i bezsensownym rechotem przyciągnęłam wzrok Wanka. Kiedy podniosłam ślepia z niereformowalnego urządzenia natychmiast się załamałam. Markus pod ramię z Wankiem kroczyli w moją stronę dumnie szczerząc się do paparazzi. Kątem oka jednak zerkali na mnie. Widząc to udałam, że toczę zaciętą walkę z uchwyceniem skoczni na tle sosen wokół.
       Byli coraz bliżej...
       Już bałam się, że przed całym tłumem musiałabym się "chwalić" znajomością z dużymi, skaczącymi na nartach dziećmi i obwieszczać światu moją gotującą się krew w żyłach. Co gorsza jakaś fotograficzna menda mogłaby nas uwiecznić... Na samą myśl o tym wzdrygnęłam się.
       Na szczęście uratował mnie kojący tym razem głos komentatora i śmiejący się Polacy zmierzający ku drewnianemu domku. Złapałam się z ulgą za serce i wypuściłam powietrze kotłujące się nerwowo w moich płucach.
       Czyli tak czują się ludzie, dla których brama raju się otwiera?
       Wydawać by się mogło, że to koniec, że jestem uratowana, ale nie! Oni mieli inną teorię na temat mojego stanu zadowolenia. Przechodząc obok zgarnęli mnie pomiędzy swoje silne ramiona uczepione u wnerwiającego oblicza. Pomiędzy Wankim i Markusem wyglądałam... z pewnością nietypowo. Z wyraźnym grymasem na twarzy powlokłam się ich tempem w stronę tego okrutnego domku, który chyba na zawsze kojarzyć mi się będzie z podłymi małpami skaczącymi na nartach.
       Próbowałam już wymyślić jak im uciec, ale natychmiast z tyłu wyłonił się Freund zabepieczając tylną drogę ucieczki, a potem zobaczyłam przed sobą plecy Wellingera. Najwyraźniej dawałam wyraźne znaki chęci ucieczki. Popatrzyłam na ich śmiejące się twarze, a wtedy dosłownie przykleili się do mnie.
       Zaklęłam pod nosem.

       Z założonymi rękami na piersi patrzyłam w niebo. Było już ciemno. Gwiazdy na niebie tańczyły spokojnego walca, zielonkawe korony drzew szmerały cicho, bawiąc się w skrzypków. Ostatni ludzie opuszczający stadion zachowywali się dużo mniej chaotycznie niż poprzednio przewracając kartki z zabawnymi esami-floresami, będące autografami. Jedyne, co się nie zgadzało z tą scenerią to Wank śpiewający w duecie z Richim ,,We are the champions".
       Przewróciłam oczami kiedy po raz setny powtarzali refren.
    - No witaj Sabine - powiedział ktoś za moimi plecami.
       Odwróciłam głowę chcąc zobaczyć oblicze mojego ,,Anioła Stróża".
    - Ciesz się, że dziś wygraliśmy, bo inaczej słuchałabyś teraz improwizowanych scenek z ,,Romea i Julii" w akompaniamencie ,,I believe I can fly" - uśmiechnął się pokazując swoje białe kły.
       Mimowolnie uśmiechnęłam się.
    - Ale ja ci szczerze powiem, że oni aż tak źle nie śpiewają - zrobił krótką przerwę, najwyraźniej w celu wywołania zaciekawienia na mojej twarzy. - Wystarczy, że założysz słuchawki na uszy i włączysz jakiś hardrockowy kawałek - powachlował ręką w powietrzu.
       Zdziwiona spojrzałam na niego mrużąc lewe oko. Był jakiś taki... dziwny? Tak, dziwny.
    - No co się tak na mbie patrzysz jak na ufoluda - klepnął mnie lekko w ramię. - To ja, twój Markus - powiedział słodkim głosikiem.
    - No właśnie nie mam pewności... co do tego, że jesteś sobą.
       Przekrzywił głowę marszcząc nos. Wyglądał zabawnie. Odrazu wybuchnęłam donośnym śmiechem, który mimo wszystko ginął w melodiach utworu Freddy'ego Mercury. Wank i Freitag nie dawali za wygraną i wciąż śpiewali.
    - Chodzi ci o to, że... - urwał zdanie licząc, że będę chciała sama wyjaśnić o co chodzi. Kiedy jednak milczałam przez dłuższą chwilę w kamienną twarzą postanowił wydusić z siebie jedno zdanie. - Chyba rozumiem... Nie każdy jest zawsze zboczony. Co z tego, że co tydzień oglądam nieodpowiednie filmy przed zawodami, - zrobił rozkoszną minę - ja robię to w celach "naukowych". Chcę znać się na anatomii...
       Westchnęłam cicho licząc, że nie usłyszy. Ten jednak wyłupił swoje ślepia wlepiając je we mnie. Myślałam, że zaraz się popłaczę ze śmiechu. Mimo to starałam się zachować kamienną twarz.
    - Co cię trapi? Chcesz to zaproszę cię dziś na nocne kino - zaproponował. Jego twarzy nie opuszczał uśmiech.
    - Tylko nie licz na efekt 3D - prychnęłam.
    - Spodziewałem się, że to powiesz, bo ja w przeciwieństwie do tych dwóch śpiewaków - wskazał palcem na Wanka i Richiego - nie rucham się pierwszego dnia znajomości. Po tobie widzę, że też. - Zamyślił się. - Chyba, że cicho woda brzegi rwie.
    - Cóż za kolokwializm.
    - Nazywajmy rzeczy po imieniu - uniósł dumnie głowę.
    - Chciałabym... - Markus skinął głową z uznaniem. - Niestety kiedy chce się być człowiekiem wysoko cenionym trzeba zamknąć ryj i milczeć przez...
    - Tak - przerwał mi łapiąc za dłoń. - Ale powiem ci, że czasami takie rozwiązanie jest złe. ,,Najmroczniejsze czeluści piekieł zarezerwowane są tych, którzy zachowali...
    - ...zachowali neutralność w dobie kryzysu moralnego", Dan Brown. - dokończyłam za niego. - Nie podejrzewałam, że ktoś taki jak ty czyta... czyta cokolwiek!
    - A jednak - uśmiechnął się rozkładając ręce.
    - Mógłbyś nie stać z tyłu? Czuję się dziwnie kiedy słyszę twój głos od tyłu - powiedziałam. Po chwili pacnęłam się w czoło mając świadomość, że powiedziałam coś głupiego, i to bardzo.
    - Chciałabyś - rzucił przez śmiech.
    - Uwierz, że... - zastanowiłam się chwilę. - Ale zimno.
    - Nie uciekaj od tematu. Oj, brałabyś - usmiechnął się szerzej,
    - Może. Mordkę masz uroczą - wydusiłam z siebie. - Ale nie wiem czy mógłbyś liczyć na coś więcej.
       Nagle podbiegła do mnie Karin i złapała za rękę odciągając na bok. Gdyby przyszła dziesięć minut wcześniej byłaby dla mnie zbawieniem, ale niechętnie przyznam, że z Markusem... rozmawiało się dobrze.
    - Sory-memory, ale my spieprzamy - powiedziała ciągnąc mnie za rękę. Przewracając oczami powlokłam się za nią.
    - Jutro też będziesz? - zapytał cicho kuląc ramiona.
       Skinęłam radośnie głową.
    - No to żegnaj, Wenus - powiedział udając płacz.
    - Żegnaj Indiana - wysłałam mu całusa robiąc durną minę.
       Pomachałam mu ręką i dyskretnie skryta za plecami szatynki przemknęłam obok Wanka. Na szczęście mnie nie zauważył. Wtedy odetchnęłam z ulgą.
       Po chwili mój wzrok utkwił w czubkach butów. Patrzyłam na nie, nie zwracając uwagi na wszystko, co działo się wokół.
    - Masz branie - wyrwała mnie z transu Karin.
       Podniosłam głowę gapiac się na nią wyłupiastymy oczami nie widząc, o co jej chodzi.
    - Przechodziłam to samo... - nagle urwała. - Ale mam nadzieję, że ty będziesz później mądrzejsza.

       Ciche tykanie zegara przedzierało się przez ciszę. Spod płaszcza ciemności można było dostrzec okrągłe kontury tarczy zegara. Duża wskazówka powoli przesuwała się w stronę ósemki, mała natomiast tkwiła pomiędzy trójką a czwórką. Nieliczne ranne symfonie ptaków przerywały najgorszy krzyk świata-ciszę, która tej nocy była władcą świata. Światła lamp ledwo docierały do okna, za którym nieznaczne tik-tak brzmiało jak rozpętany huragan.
       Obróciłam się na lewy bok kładąc poduszkę na głowie. Sen nie mógł przyjść, chociaż tak bardzo go pragnęłam.
       Otworzyłam w końcu zmęczone i ociężałe powieki po czym usiadłam na skraju łóżka chwiejąc się delikatnie. Ziewnęłam głośno, aby zdominować ciszę. Bosymi stopami zaczęłam szukać butów, a kiedy je wybadałam wsunęłam zimne kończyny do środka. Mój wzrok był już przystosowany do ciemności. Wstałam delikatnie odpychając się dłońmi od materaca i ruszyłam w stronę drzwi.
       Zeszłam cicho po schodach starając się nie obudzić Karin śpiącej w przeciwległym pokoju do mojego. Gdy byłam na dole zapaliłam światło w kuchni i zaczęłam robić kawę. Czułam, że ta noc jest już dla mnie całkiem stracona. Po chwili wzięłam gorący kubek do rąk, uwinęłam się kocem leżącym na fotelu i wyszłam na werandę.
       Usiadłam na krzesle i niemal natychmiast przeszył mnie mróz. Wzięłam łyk kawy. Na moje nieszczęście oparzyłam się. Natychmiat położyłam kubek z kawą naprzeciwko mnie. Trzymając się za bolące gardło odwróciłam głowę w lewo.
       Wielki księżyc chował się za suchymi gałęziami drzew, które kazały wyemigrować ostatnim liściom. Zamknęłam oczy. Las za płotem szumiał kojąc moje uszy. Gdzieś daleko słychać było donośne syreny wozów strażackich. Wiatr muskał moją szyję wystającą zza koca. Jego czułe pocałunki łagodziły moje gwałtowne ruchy. Nieświadomie oparłam łokcie na stole zaciskając dłonie w pięści.
       Było tak cicho, pięknie, przyjemnie...

    - No nie, ją to chyba do reszty pojebało! - Karin krzyczała najgłośniej jak umiała.
       Podniosłam głowę, wciąż jednak nie otwierałam oczu.
    - Wank tu był? - powiedziałam otwierając ciężkie powieki.
    - Co? A, rozumiem - klepnęła się w czoło chichocząc pod nosem. - Nie było go - założyła ręce na pierś. - Ale ciebie w twoim pokoju też nie było.
       Podniosłam się szybko rozglądając wokół. Siedziałam po turecku na krześle. Drzewa tkwiły w bezruchu. Tuż przede mna stał biały kubek. Na ziemi, przy nogach stołka leżał duży koc, którego jeden z rogów owinięty był wciąż wokół mojej nogi.
    - No kto by pomyślał - mruknęłam pod nosem.
    - Właśnie! No kto by pomyślał, że zaraz pół godziny treningi, na które musisz...
    - Jednak nie wypiłam tej kawy - weszłam jej w słowo. Kiedy jednak zobaczyłam jej gotującą się ze złości twarz, dodałam głośno, stając na równe nogi: - A jeśli chodzi o przybycie do wioski tych matołów to spokojnie, szybko się wyrobię.
    - Mam nadzieję - powiedziała po czym weszła mozolnym krokiem do domu.
       Chwilę później owinęłam moje zmarznięte ciało kocem i ruszyłam w stronę drzwi zamykając je za sobą

2 komentarze:

  1. No nie. W tym momencie jest mi strasznie wstyd. Czuję się beznadziejnie. Ale może od początku...
    Piszesz cudownie! Lekko, przyjemnie czyta się każde kolejne słowo, a całość nie pozwala nawet na moment oderwać wzroku. Zakochałam się!
    Po drugie - bohaterowie. Niemców ubóstwiam, a ty opisujesz ich tutaj w taki sposób, że czasami łzy płyną mi ciurkiem po policzkach. Oczywiście ze śmiechu! Ich też kocham :) I kocham jeszcze Karin, jest takim płomyczkiem nadziei w ciemnościach codzienności Sabine. Cudowna postać.
    Błagam, wróć do pisania tego opowiadania! Najlepiej jak najszybciej :)
    Pozdrawiam i weny życzę! :))

    OdpowiedzUsuń
  2. Nadal czekam :((( *smutne pochlipiwanie imagine*

    OdpowiedzUsuń