środa, 29 kwietnia 2015

Rozdział III

       Siedziałam na zimnych schodach, a obok mnie leżał szalik, który wcześniej dała mi Karin. Wrzawa i hałas wokół niosły się w powietrzu rozdzierając moje uszy na tysiące drobnych kawałków. Co jakiś czas ziewałam zakrywając usta dłonią. Każda minuta płynęła powoli, bardzo powoli. Wokół mnie było dużo niewielkich drewnianych domków wyglądające w tej scenerii nieco egzotycznie.
       Kręciłam głową to w prawo, to w lewo, aby zająć czymś czas. W końcu wstałam i zaczęłam szukać wzrokiem Karin. Ta wciąż goniła z mikrofonem w dłoni wraz ze swoim koleżką od kamery, który czekał tu na nią od rana. Przewróciłam oczami. Postanowiłam się trochę przejść wokół tych domków. Spuściłam głowę na dół i zaczęłam powoli maszerować. Nie minęło pięć minut, a poczułam czyjąś rękę na ramieniu. Odwróciłam się błyskawicznie na pięcie. Była to Karin, która po chwili złapała za moją rękę i pociągnęła w kierunku mężczyzny w eleganckich spodniach i czarnej kurtce w pomarańczowe paski. Na jego klatce piersiowej było mnóstwo reklam. W pewnym momencie stanęłam w miejscu wykrzywiając twarz i mrużąc lewe oko.
    - No chodź, Hans czeka - powiedziała patrząc mi prosto w twarz z furią i nadzieją w ciemnych oczach po czym powlokła mnie jeszcze może dwa metry do przodu, ale ja ponownie stanęłam zapierając się piętami o żwirową ziemię.
    - Jaki Hans? Czy to ten facet obwieszony reklamami? - wychyliłam się, aby zobaczyć męską sylwetkę zasłoniętą przez plecy Karin.
    - Nazywaj go jak chcesz, ale ty musisz za mną iść - ponownie podjęła próbę ciągnięcia mnie robiąc do mnie słodkie oczka. Pokręciłam głową i z niechęcią pozwoliłam jej prowadzić. Wtedy zacisnęła dłoń w pięść i tryumfalnie uniosła ją do góry.
       Gdy już stałam naprzeciwko tajemniczego mężczyzny Karin spoważniała. Ja jednak widziałam w jej oczach dwie tańczące iskierki, które chciały tak jakby przyspieszyć czas, aby już było po wszystkim, żeby mogła wiwatować na cześć przechytrzenia mnie. Iskierki chcące się cieszyć, przemawiające głuchym krzykiem.
       Mężczyzna w reklamach rozmawiał przez telefon, ale gestem dłoni i uspakajającym wyrazem twarzy pokazał, że zaraz skończy rozmowę i przejdzie do sedna sprawy.
       Zaczęłam się rozglądać wokół. Po niecałej minucie brunet stał twarzą do nas z bananem na twarzy. Wyciągnął rękę, aby uścisnąć moją drobną dłoń przy czym schował telefon do niewielkiej kieszeni kurtki.
    - Karin, jak miło cię znowu widzieć - powiedział ściskając dłoń mojej przyjaciółki po czym przeniósł wzrok na mnie. - A pani jest zapewne Sabine. Karin opowiadała o tobie.
    - We własnej osobie. A kim pan jest? - zapytałam udając lekką irytację.
    - Hans Frenzel, pracuję w Deutscher Skiverband. Zajmuję się tak jakby - zrobił krótką przerwę wykrzywiając usta - szukaniem sponsorów dla kadry. O, tak. Z tego co wiem jest pani świetną fotograf, a my właśnie ostatnio dostaliśmy cios prosto w twarz i nasz najlepszy i jedyny fotoreporter zwolnił się - udał smutek i zawiedzenie. - I z tego co powiedziała mi Karin pani akurat szuka pracy.
    - Moment, moment. Pan jest z tego związku sportowego i oferuje mi pan pracę, ale co a bym miała robić?
    - Dokumentować życie naszych Mistrzów - wyrwała się Karin obracając się lekko w moją stronę zaciskając kciuki.
    - Dokładnie. I przy okazji: nie związek sportowy, ale Związek Narciarski - założył ręce na pierś. - Pozostaje tylko pytanie czy zgadza się pani na tę pracę. Oczywiście pensja będzie godna wysiłku. A sprzęt i podróże na nasz koszt.
       Stałam jak słup soli wytrzeszczając oczy. Nie mogłam pojąc o co chodzi. Jakie podróże do cholery jasnej?! Kątem oka patrzyłam na Karin, która przygryzała wargi patrząc do góry tak jakby chcąc usłyszeć moją zgodę. Po paru sekundach położyłam powolnym ruchem dłonie na biodra, spojrzałam na kamyki wyścielające glebę po czym uniosłam jedną brew próbując sprawić wrażenie tak jakby poświęcającej się dla ,,celów wyższych".
    - Z wielką chęcią, Hans - wyciągnęłam prawą rękę w jego kierunku, aby uścisnąć mu dłoń - i mówmy sobie po imieniu.
       Mężczyzna uśmiechnął się i powiedział kilka słów, których nawet nie wysłuchałam, wpatrywałam się w szumiący las. W moich oczach zapłonęła złość. Karin widząc to spojrzenie zaczęła się powoli wycofywać do tyłu, ja jednak złapałam ją za ramię ze sztucznym uśmieszkiem na twarzy. Złapana na próbie ucieczki zamknęła oczy marszcząc nos.
    - A teraz mi wszystko wytłumaczysz - wzmocniłam ścisk.
    - Ale mam się do ciebie zwracać Pani Fotograf czy normalnie? - zażartowała. Widząc złość, którą ledwo opanowywałam spoważniała. - A zatem to jest skocznia, a ci faceci to skoczkowie. - Skinęłam głową. - Taki widok od dziś będzie twoją codziennością, bo w końcu jesteś, jak to określił Hans ,,łącznikiem kibiców z ich idolami, Niemcy, Polacy, Austriacy i inni cię potrzebują" - zaśmiała się. Złapałam się za głowę. Zrozumiałam co to znaczy być przymuszonym do czegoś, czego się nie chce.
       Niespodziewanie zza moich pleców wyłonił się Michael z kamerą na ramieniu i pociągnął za sobą Karin. Przetarłam oczy i usiadłam na suchym żwirze wyścielającym ziemię, po czym położyłam się dokładnie na środku drogi zakrywając palcami oczy. Wyczułam na sobie dziesiątki spojrzeń, ale ja wciąż leżałam z wydętymi wargami. Zgarnęłam włosy z twarzy. Słońce już prawie zrównało się z granicą górskich szczytów, zaczęło się ściemniać.

    - Tylko nie zapomnij wziąć sprzętu - zawołała Karin wchodząc do łazienki z czarnym tuszem do rzęs w dłoni.
       Odchyliłam gwałtownie głowę do tyłu otwierając przy tym delikatnie usta. Przeszłam w ten sposób kilka metrów po czym wyprostowałam się stając przed lustrem na baczność. Uśmiechnęłam się i zamaszystym ruchem ręki zgarnęłam sprzęt i akcesoria fotograficzne z komody stojącej prostopadle do dużego lustra. Wtedy obok mnie stanęła Karin szczerząc swoje białe zęby. Złapała mnie za ramię i pociągnęła do drzwi. Ruszyłam za nią bez żadnego oporu wydychając ciężko powietrze z piersi.
       Zaczął wiać zimny wiatr. Zacisnęłam sobie mocniej szalik wokół szyi. Drzewa uginały się od porywów wiatru, a co kilka minut zasypiały w bezruchu. Intensywne zapachy niosły się w powietrzu i ocierały się o moje nozdrza. Dzisiaj w kierunku skoczni zmierzało dużo więcej ludzi ubranych w szalone kapelusze, z symbolami narodowymi w ręce. Co jakiś czas patrzyłam na zegarek na moim lewym nadgarstku. Minęło pół godziny odkąd przekroczyłyśmy próg domu. Gdy podniosłam wzrok zza drzew wyłoniła się skocznia, okazała ośnieżona budowla. Karin przyspieszyła. Nie chcąc stracić jej z oczu również zwiększyłam tempo.

       Rozłożyłam duży czarny statyw daleko od zapełnionych trybun, a na nim usadowiłam biały aparat fotograficzny. Jego obiektyw lśnił w blasku zachodzącego słońca. Przetarłam ekran rękawem i spojrzałam do tyłu na gęsty las wysokich drzew. Trąbki wydawały się być jeszcze głośniejsze niż wczoraj. Położyłam dłonie na uszach licząc, że wrzawa ucichnie. Zaklęłam pod nosem i oparłam się o wysokie drzewo rosnące najbliżej mnie. Było zimne, tak jak i moje zgrabne dłonie. Westchnęłam i postanowiłam udać się na krótki spacer wokół drewnianych domków.
       Włożyłam obie dłonie do kieszeni i opuściłam głowę w dół, tak, aby widzieć czubki butów. Za żółto-czarnym szalikiem krył się nieszczery uśmiech. Miałam ochotę rozpłakać się i uciec gdzieś między drzewa, byle jak najdalej stąd. Już z zasady krzyk był moim lękiem. I choć starałam się to ukrywać, będąc sama wśród krzyczących przeraźliwie ludzi nie wytrzymywałam psychicznie. Miałam ochotę zatopić się w wódce i obudzić się następnego ranka, być spokojną.
       Szłam naprzód coraz szybciej tak jakby chcąc uciec. Pokonywałam wszystkie przeszkody w postaci ludzi wchodzących mi w drogę, poza jedną dużą przeszkodą. Poczułam czyiś łokieć wbijający się w mój brzuch oraz chudą nogę między udami. Zachwiałam się i podniosłam wściekły wzrok na wysoką postać.
       Złapałam się za bolący brzuch wykrzywiając usta z bólu. Kiedy doszłam do siebie zobaczyłam przed sobą wyciągniętą rękę mężczyzny, na którego onieśmielonej twarzy malował się tajemniczy uśmiech. Złapałam dłoń i wstałam ociężale z wielki bólem. Stojąc na równych nogach otrzepałam spodnie z ziarenek
    - Ała, mógłbyś uważać jak chodzisz - powiedziałam ledwo słyszalnym głosem.
       Na jego chudą, bladą twarz wkroczyło zafrasowanie. Machnęłam ręką obracając się na pięcie. Jednak coś skłoniło mnie, aby zawrócić w kierunku blondyna. Byłam pewna, że już gdzieś go widziałam. Strzeliłam palcami prawej i ręki i uniosłam nieznacznie kąciki ust do góry.
    - Przepraszam, ale czy my się już gdzieś nie widzieliśmy? - zapytałam pełna przekonania. Ten jednak wzruszył ramionami robiąc głupią minę.
    - Z tego co wiem skoki narciarskie są transmitowane w telewizji i każdy kibic mnie widział. W końcu taka jest kolej rzeczy, kiedy jest się skoczkiem ze światowej czołówki - powiedział dumnie. Widać było, że się tym puszy, w każdym razie ja to tak widziałam. Pomyślałam sobie, że musi być skończonym dupkiem grzejącym się w blasku swojej popularności. Nagle pstryknął palcami. - Andreas Wellinger - wyciągnął nagle dłoń w moim kierunku. Byłam zaskoczona - A mogłaby mi pani zdradzić swoje imię?
    - Sabine Hölzl - uścisnęłam jego silną ciepłą dłoń. - Tylko proszę nie mów do mnie pani. Nie jestem przyzwyczajona.
    - Jak sobie życzysz - uśmiechnął się szeroko patrząc w moje oczy, jednak po paru sekundach jego wzrok zaczął wędrować nieco niżej. Parsknęłam cicho. Wtedy stanął prawie na baczność podnosząc oczy w kierunku różowo-niebieskiego nieba, na którym nie ostała się prawie żadna chmurka.
       Odrzuciłam włosy do tyłu chrząkając głośno. Przyjrzałam się mu uważniej. W przyciemnionych okularach na czubku jego głowy odbijało się słońce znikające słońce. Niebieskie oczy świeciły odbijającym się o nie blaskiem ostatnich promieni słonecznych.
    - A więc... - zaczęłam ciągnąć ten jeden wyraz jak tylko się dało splatając razem palce obu dłoni. Myślałam jakie pytanie zadać, aby nie czuć się dziwnie w jego towarzystwie. - co cię skłoniło do tego, aby zostać skoczkiem? - ucieszona, że coś wpadło mi do głowy powiedziałam to z uśmiechem na twarzy. Jednak prawda była taka, że nie zależało mi na odpowiedzi. Liczyłam po cichu na odpowiedź typu ,,ciężko powiedzieć".
    - Pff... - był to dla mnie dobry znak. - Ja po prostu kocham ten sport od dziecka - westchnęłam cicho zawiedziona tym, jak potoczyła się sytuacja. - Zacząłem żyć tym sportem i cóż mogli wtedy poradzić rodzice na dziecięce wariacje...
    - A nie przypadkiem dla sławy - wyrwałam się unosząc jedną brew do góry.
       Wellinger popatrzył na mnie przechylając głowę na prawo. Po chwili jednak otrząsnął się i założył ręce na piersi.
    - Powiem tak, sława jest takim dodatkiem specjalnym. Jeśli liczyłaś na inną odpowiedź to przepraszam, ale ja nie jestem człowiekiem, którego cieszą tylko pieniądze i to, że będzie na pierwszej stronie jakiejś tam gazety - przeszył mnie gniewnym wzrokiem.
       Było mi głupio. Lewą dłonią złapałam za łokieć drugiej ręki. Głowę obróciłam w prawo przygryzając dolną wargę. Wtedy usłyszałam śmiech Andreasa.
    - Spokojnie, ja nie gryzę - położył dłoń na moje ramię. Poczułam się dziwnie. Przełknęłam ślinę i odsunęłam się o kilka centymetrów.
      Niespodziewanie podbiegł do nas wysoki brunet o brązowych oczach. Byłam uratowana. Widząc, ze Wellinger odwrócił wzrok na mężczyznę w czarnych słuchawkach zrobiłam mały krok do tyłu.
    - Co to za randki? - przeszył mnie uwodzicielskim wzrokiem. - A ty czasem nie masz biegać? Treningi tuż za pasem.
    - Wybacz, że tak szybko musimy zakończyć konwersacje, ledwo się poznaliśmy, ale trzeba rozciągnąć trochę mięśnie - uniósł ramię do góry napinając biceps. Zachichotałam.
    - No, dokładnie. Choć ty mój żigolaku - powiedział entuzjastycznie brunet. Parsknęłam głośno śmiechem.
    - Nie ma sprawy, ja też muszę wracać na miejsce pracy - odeszłam na stanowisko fotograficzne z grymasem na twarzy. Ostatni raz obejrzałam się do tyłu. Już go nie było w miejscu, gdzie rozmawialiśmy. Ani jego, ani tego koleżki.
piasku, które osiadły na mnie.

       Siedziałam kompletnie znudzona na żwirze. Podpierałam głowę ręką, aby nie zasnąć. Co kilka minut ziewałam głośno. Niespodziewanie ktoś zaszedł mnie od tyłu i zakrył oczy swoimi ciepłymi dłońmi. Uniosłam jedną brew do góry i szybkim, zgrabnym ruchem zdjęłam obce ręce z mojej twarzy. Obróciłam gwałtownie głowę do tyłu. Śmiejący się blondyn kucał za mną. Wellinger wstał po czym i ja stanęła na równe nogi rozprostowując kości. Przeciągnęłam się stając na palcach i jeszcze raz ziewnęłam.
       Powlokłam się w kierunku lustrzanki umieszczonej na statywie. Ociężałym ruchem położyłam dłoń na sprzęcie i przewróciłam oczami.
    - Widzę, że się bardzo nudzisz, a przecież dziesięć metrów za tobą skocznia. Niedługo skończy się seria próbna.
    - Możliwe, ale właśnie w tym problem... - złapałam się za głowę. - Wolałabym te kilka godzin przespać w domu na mięciutkiej kanapie tuląc się do kota okrywając się aż po czoło kołdrą - ziewnęłam otwierając usta szeroko.
    - No to po co tu... - nie zdążył dokończyć zdania. Pokazałam mu naklejkę DSV na białej lustrzance. - Czemu nie mówiłaś? - klepnął mnie w ramię. - A teraz spowiadaj się mi z czym masz tu problem. Kraty nie mam, ale ręka sprawdzi się w nowej roli genialnie - zażartował podrygując w miejscu.
       Przystawił dłoń do ucha i przysunął się blisko mnie. Odepchnęłam go z całej siły, jaką miałam. Przymknęłam oczy próbując opanować łzy. Bałam się rozmawiać. To był dla mnie lęk. Każda rozmowa kończyła się w moim wykonaniu źle.
    - Czyli tak - spuścił głowę. - Ale na pewno nie? - zapytał, a ja pokręciłam głową. - Chodź za mną - podał mi dłoń po czym poprowadził pod drewnianą bandę obwieszoną tysiącami różnych reklam przed pokrytą śniegiem skocznią. - Patrz uważnie - pokazał zamaszystym ruchem dłoni pełne trybuny. Po chwili jednak wskazał głową w górę, na te wielkie białe schody, i tory wyżłobione z lodu.
       Uniosłam oczy do góry. Tajemnicza wieża więziła na szczycie zakutych w przedłużenia swoich chudych nóg śmiałków skazanych na sukces. Ich głowy były skryte przed światem pod różnobarwnymi hełmami skrzącymi się w blasku licznych lamp reflektorów. Nagle jeden ze skazańców w połyskującej srebrnej zbroi utkanej ze zwiewnej tkaniny został wysłany na stracenie albo na tryumf. Popatrzył ostatni raz do tyłu na pięty obciążone mocowaniem i sprawnym ruchem usiadł na ławce osadzonej tuż nad lodową pułapką. Wyryto w niej tylko dwa niewielkie rowki, w które wpasował dwie deski ciążące mu na sercu. Zamarł w bezruchu obserwując czujnie niewielki balkonik osadzony u końca długiego najazdu. Niespodziewanie biała chorągiewka mignęła mi przed oczami, a w tym samym momencie wyczynowiec rzucił się w dół odpychając wątłe ciało dłońmi od ławki przybierając pozycję kuczną. Co każdą sekundę pokonywał niewielki odcinek toru szybciej, coraz bardziej zbliżając się do przepaści. Szeroka i wielka dolina śniegu była już na wyciągnięcie ręki. W mgnieniu oka wyprostował się i naprężył ciało jak strunę poskramiając melodię wiatru grającego chaotyczne nuty. Zamarł w powietrzu prawie w bezruchu wykonując tylko zgrabne, prawie niezauważalne ruchy dłońmi. Wiatr niósł go tak, że wyglądało jakby płynął niesiony wiatrem wśród głów gapiów. Nagle osiadł na puchu śnieżnym kucając. Pokonując pas zielonych choinek wyprostował nogi przemierzając krótki odcinek do bandy obwieszonej reklamami. Dotykając jej przykucnął i uwolnił się z kajdan po czym ukazał światu swe radosne oczy.
       Andreas zerknął na mnie. Przybliżyłam się do bandy opierając się o wąską krawędź i założyłam kaptur na głowę i wytężyłam wzrok. Białe gogle zwisały już z szyi skoczka, w rękach trzymał żółto-czarne narty znacząco górujące nad nim. Na moją twarz zaczął wkradać się tajemniczy uśmiech.
       Nie minęło trzydzieści sekund, a mój wzrok powrócił na górę, gdzie kolejny śmiałek w białym kasku przecinał ostre jak żyleta tory wykute z lodu. Sztuczne światła rzucały swój blask na twarze uradowanych ludzi. Niewielka kabina tuż u szczytu najazdu nie kryła już za szybą nikogo, było tam ciemno. Przygryzłam dolną wargę i w momencie wybicia złapałam się za głowę. Człowiek leciał zatrzymując miliony serc w miejscu. Im bliżej wypłaszczenia był tym większy wydawał się być.
    - Yhh, leeeeć! - krzyknęłam nieświadomie. Mój doping w postaci zdzierania gardła skończył się dopiero w momencie kiedy sportowiec przygasił biały puch okrywający wypłaszczający się stopniowo teren. Od chwili lądowania jechał na nartach  zatrzymując się dopiero kiedy droga została zagrodzona przez bandy z reklamami. Ściągnął gogle i wtedy ujrzałam jego piękne oczy, w których widziałam to, czego u mnie brakowało-pewności siebie i radości z tego co zrobił.
       Westchnęłam kładąc spokojnie dłoń na sercu.
       Nagle poczułam się bardzo dziwnie. Rozglądnęłam się wokół. Na trybunach szalało tysiące ludzi, a ja nie słyszałam ich dopingu, tych radosnych krzyków. Muzyka trzeszczała mi w uszach. Czułam się tak jakby mnie tam nie było. Spojrzałam w górę. Mężczyzna leciał jak ptak, tylko, że jego skrzydłami były dwie kolorowe deski. Każde muśnięcie wiatru opanowywał z łatwością. Wydawać by się mogło, że zawodnik płynie nad poziomem morza flag, morza, które jednoczy wszystkich ludzi z każdych zakątków Europy. Iglaste drzewa szalały z tyłu tocząc wojnę ze skoczkiem o to, kto ma odgrywać tu najważniejszą rolę.
       Leciał długo i pięknie, już myślałam, że świat zatrzymał się w miejscu i nie pozwala się nikomu ruszać. W końcu jednak śnieg na dole został osiodłany przez tego wyczynowca.
    - I co, podoba się? - zapytał Andreas. Skinęłam głową nie odrywając wzroku od skoczni.
       Delikatny uśmiech szybko zamienił się w podkówkę. Z moich oczu poleciały dwie maleńkie łezki. Nie chciałam im pozwolić uciec, ale znalazły swoje potajemne wyjście ewakuacyjne. Mój świat załamał się, został przerwany zniszczony. To ziarno, co padło na moje serce tkwiło we mnie otoczone kolcem cierniowym.
       Przymknęłam lśniące oczy. Zobaczyłam wtedy pokój o białych ścianach. Był tam telewizor, a w nim małe ludziki podobne do mrówek poskramiały wiatr. Na fotelu siedział On. Mała dziewczynka szybko wgramoliła się na jego kolana i oglądali razem. Ona patrzyła się na to ziewając co chwilę, ale siedziała wytrwale z miłości do ojca, który trzy lata później wybrał alkohol i zniszczenie świata swej małej pociechy. Ja dałam mu miłość i wdzięczność, a on co?!
       Nie mogąc opanować emocji oddaliłam się. Głowa chciała mi wybuchnąć. Rzeka epizodyczna znowu zaczęła żłobić dno w moich policzkach. Otarłam twarz rękawem, ale jak można było się spodziewać nic nie pomogło przywrócić istnienia opanowanej i suchej Sahary. Tam szalał istny Nil.
       Zboczyłam z zatłoczonej żwirowej ścieżki między drzewa ocierając się o ich brudną korę. Kiedy byłam już wystarczająco daleko usiadłam między rozwidleniem konarów drzewa. Przełknęłam ślinę dygocząc z zimna. Mimo zimowego płaszcza mróz rozbrajał mnie oddając na pastwę żarłocznego lodowego wiatru i niemiłej rzeczywistości...

*****

 Nawet nie wiecie ile razy próbowałam napisać ten rozdział. Możliwe, że zaczynałam go pisać 10 razy. Jednak na szczęście spięłam dupsko i wyszedł szybko W porównaniu do poprzednich. Wena mnie nareszcie nawiedziła, taka szczera wena! Mam nadzieję, że się spodobał. Następny za 2/3 tygodnie :)

Baj, pozdrawiam :3

czwartek, 16 kwietnia 2015

Rozdział II

       Oczy miałam wlepione w okno, za którym szalała wichura. Co kilka minut w ziemię grzmocił piorun przecinając niebo na dwie równe połowy. Jego niszczycielski blask za każdym razem raził moje oczy, mrużyłam je. Mijały sekundy, minuty, godziny, a ja wciąż stałam nie ruszając się z miejsca. Serce biło mi coraz mocniej. Lęk obejmował mój umysł bez litości. Przełknęłam ślinę mając nadzieję na to, że mój koszmar się zaraz skończy.
       Nagle drzwi otworzyły się na oścież, a zza nich wyłoniło się trzech chirurgów toczących przed sobą łóżko operacyjne, a na nim leżała nieświadoma dziewczyna o bladej cerze. Na fartuchach lekarzy było dużo krwi. Ja wciąż stałam i patrzyłam się w okno, ale kątem oka zerkałam co dzieje się za mną. W końcu nie wytrzymałam i odwróciłam się na pięcie, a zaraz po tym pobiegłam w kierunku chirurgów ze łzami w oczach. Nie mogłam być dalej opanowaną.
       Złapałam jednego z mężczyzn za ramię patrząc na zamknięte oczy Karin leżącej na łóżku. Jej blade powieki były idealnie wkomponowane w białą jak kartka papieru twarz. Ten odtrącił mnie. Stanęłam jak wmurowana na środku korytarza. Łzy toczyły mi się do oczu. Nagle upadłam na kolana zasłaniając oczy. Nie wierzę do tej pory w to, co się stało. Gdy tak płakałam klęcząc na zimnej podłodze wyczułam, że ktoś za mną stoi. Odwróciłam wzrok do tyłu. Stał za mną wysoki brunet o niezwykle brązowych oczach. Podał mi dłoń. To on, to on mi powie, będę oświecona przez niego!
       Na jego fartuchu również było mnóstwo krwi, tej niewinnej krwi, która przez moją głupotę mogła zniknąć pod ziemią. Popatrzyłam na niego spode łba. Ten spojrzał na mnie tak jakby chcąc mnie okłamać. Przełknęłam ślinę bojąc się, że za moment on się odezwie. Wytrzeszczyłam oczy, a ten podał mi jakąś kartkę. Zaczęłam czytać. Połowę z tego omijałam bojąc się, że zaraz zapłaczę. Na samym końcu było to, co mnie interesowało, ale przecież... sama nie wiem. Nie wiedziałam co robić. Serce biło mi szybciej, a po chwili dużo wolniej.
    - Sala 36, piętro 2 - powiedział cicho mężczyzna ratując mnie od próby pokonania samej siebie, głupiej siebie. Skinęłam głową po czym odeszłam. Po trzech krokach jednak obróciłam się na pięcie, aby utulić chirurga.
       Kiedy w końcu doszłam do schodów wzięłam głęboki oddech zamykając przy tym oczy. Zaczęło mi się ni stąd ni z owąd kręcić w głowie. Złapałam się barierki. Nie mogłam nadal w to uierzyć, w to, że tu jestem, że tu czekam, że tu płaczę. Przecież ja tak wstydzę się swoich łez.
       Po paru minutach niespokojnej wędrówki stałam już przed drzwiami, przed drzwiami, za którymi czekała przyszłość, za którymi czekało moje życie, życie Karin. Otrząsnęłam głowę po czym położyłam dłoń na klamkę i lekko ją nacisnęłam. Zamknęłam oczy. W powietrzu niósł się niespokojny kaszel i piski aparatury. Otworzyłam moje oczy i nietrzeźwym wzrokiem zaczęłam szukać Karin. Była, leżała, już przytomna. Ale coś mi nie pasowało, dusiła się, nikogo, kto by jej pomógł w pobliżu. Niespokojne linie na ekranie szalały z sekundy na sekundę coraz bardziej.
       Kiedy moje oczy otrzeźwiały ujrzałam czarną postać, która sępiła nad leżącą. Zaczęłam szukać rąk czarnej postaci. Gdy znalazłam chciałam iść mu przywalić, ale coś mnie trzymało w miejscu. Jego ręce spoczywały na szyi Karin zaciskając się kurczowo. Nagle podniósł głowę, a spod kaptura wyłoniła się para błyszczących niebieskich oczu. Zapłakałam, ale zaraz po tym pobiegłam w jego stronę zatrzymują się w miejscu trzy metry od łóżka. Ten puścił jej gardło.
   - Patrz na tę jej twarz, na te łzy. Przysłuchaj się uważnie temu kaszlu. Zapamiętaj tę twarz, póki jeszcze możesz - wyciągnął do mnie rękę. - Gdyby nie ty, nie miałbym tak prostego zadania. Dziękuję - kiedy to mówił kaszel zniknął, piski ustały. Nastała cisza. Nagle niebieskooki wyszedł przez okno.
       Stałam jak wmurowana. Patrzyłam się w to okno jak głupia. Po chwili popatrzyłam ze łzami w oczach na Karin. Szumiało mi w głowie. W pewnym momencie drzwi otworzyły się, a zza nich wyłoniło się grono lekarzy. Obróciłam głowę do tyłu. Wiatr hulał w pomieszczeniu. Nie musiałam nic mówić, oni wiedzieli, że to nie ja, to nie mogłam być ja. Ale może jednak, może to ja tego wczoraj dokonałam. Upadłam na podłogę i zawyłam z bólu, a przed oczami zobaczyłam białe światło. Czyżby to było już? Przynajmniej będziemy razem, ja i ona, ja i Karin. Zamknęłam oczy z przerażenia.
       Nagle zadek zaczął mnie boleć, nie mogłam się ruszyć. Otworzyłam oczy. Świat był biały. Obróciłam głowę, leżałam na podłodze owinięta w kołdrę jak naleśnik, a obok mnie stała Karin. Jedną rękę opierała na biodrze, a drugą trzymała kubek. Kiedy popatrzyłam jej prosto w oczy pokręciła przecząco głową. Uśmiechnęłam się delikatnie.
    - A ty co tak się cieszysz? - zapytała poirytowana moimi rannymi krzykami.
    - Mam swoje powody. A teraz: ty powiedz mi czy wszystko z tobą w porządku po wczorajszej kolizji drogowej? - spytałam robiąc słodkie oczka.
    - Kolizji? Drogowej? To, że wywaliłaś mnie do fosy jak jechałyśmy na rolkach nie oznacza, że trzeba mi amputować rękę, na którą upadłam - zaczęła się śmiać. Rzuciłam w nią poduszką. Ona wciąż żartowała, już miałam tego dość.
    - Ty głupia krowo! Następnym razem złam sobie nogę! - gdy to powiedziałam od razu ugryzłam się w język. Wciąż nie mogę uwierzyć, że moim największym koszmarem jest utrata Karin, tej, która wiecznie ze mnie żartuje. A jednak. Uśmiech z mojej twarzy zszedł błyskawicznie. Zaczęłam patrzeć w podłogę, wróciłam do świata żywych...
       Karin westchnęła po czym obróciła się na pięcie i wyszła. Zostałam znowu sama, w tym małym pokoiku, wśród tych bladych jak trup ścianach. Przyglądałam się temu pomieszczeniu uważnie. Na ścianach było pusto, gdzieś w kącie stała szafa, a obok niej mała komoda. Na podłodze leżał czerwony dywan, a metr od niego stało biurko, na którym nie było nic prócz zamkniętego czarnego laptopa. Tablica korkowa nad bukowym biurkiem była pusta, prawie pusta. Jedyne, co tam wisiało to mały wycinek ze starej gazety. Patrząc na skrawek papieru rozpłakałam się. Sama nie wiem po co to trzymam skoro za każdym razem płaczę widząc moją przeszłość oczami innych.
       Wstałam z łóżka i lekko chwiejnym krokiem podeszłam do biurka. Założyłam ręce na brzuchu i zaczęłam czytać. Już patrząc na nagłówek zaczęło mi się robić niedobrze. ,,Dramat rodziny w małej miejscowości niedaleko Oberstdorfu, koszmar małej dziewczynki." Ja nie widziałam tylko nudnych liter, tam była krew mojej matki i ta lampa, a gdzieś z boku stałam ja z uśmiechem na twarzy, sztucznym uśmiechem. Obróciłam głowę w prawą stronę zamykając oczy. Ból ściskał moje serce, moją wątrobę, mój żołądek, moje jelita, ogółem wszystko, co mam w środku. Podniosłam jednak głowę z dumą. Jestem tu i nie dałam się złapać ojcu na krzyki matki, pocierpiałam, ale teraz mogę z niego kpić. Niech widzi, że nie zniszczył mi do końca tego co chciałam sobie z rozpaczy odebrać-życia.
       Zamrugałam rzęsami i uśmiechnęłam się ciesząc, że znowu przezwyciężyłam siebie. Przełknęłam ślinę i ruszyłam przekopywać szafę w poszukiwaniu ubrań. Kiedy już znalazłam udałam się do łazienki na "ranną toaletę" o 12.
***
        Krople deszczu co kilka sekund uderzały o okno zagłuszając ciszę panującą nad wszystkim, ciszę, która swoją potęgą nie pozwalała istnieć żadnej żywej duszy. W powietrzu unosił się jej nieprzyjemny, zimny odór wywołujący wstręt i obrzydzenie. Nastawała chwila, gdy ten diabeł bezcielesny musiał ulec wyższemu od siebie łagodnemu pomrukowi, który swoje źródło miał gdzieś na białym fotelu, gdzieś niedaleko połyskujących radością i ciepłem złocistych kulek ukrywającym się za puchatym ogonem. Aż chciałoby się podejść do tego wspaniałego stworzenia, ale strach przed cichym, mrożącym krew w żyłach skrzypieniem podłogi każe ci siedzieć w miejscu, na fotelu, na drugim krańcu pokoju. Twoje szafirowe oczy wychylają się nagle spod czarnego kaptura próbując zmierzyć się z mrokiem. Niespokojny oddech czasami zagłusza ci krzyczącą ciszę. Robisz wszystko, aby wstać i uciec do ogrodu pobiegać wśród kropli deszczu mając nadzieję, że spadnie na ciebie ta jedyna kropla, jedna wśród milionów, niepowtarzalna, która ci nowe życie. Chcesz poczuć się jak wodna Nimfa segregując te radosne krople od niszczycielskich, chcesz ocalić życie
       Niestety, jedna kropla deszczu nic nie zmieni oprócz tego, że wchłonie się w twoje ubranie czyniąc je na moment mokrym, a potem wyparuje niosąc innym to "szczęście", jakie dała i tobie. Jedynie więcej kropel sprowadzi w twoje życie zmiany, zmiany ubrania. A skoro deszcz jest taki bez sensu to po co jeszcze istnieje?
       Spojrzałam na zegar, w pół do drugiej, a wydawałoby się, że już nastał wieczór. Wyciągnęłam moją gołą stopę spod tyłka i powoli położyłam ją na podłodze bojąc się usłyszeć skrzypnięcie powodujące w moim umyśle blokadę. Udało się, a więc teraz druga. Bezszelestnie wstałam z fotela i ruszyłam w stronę okna. Gdy dotknęłam już opuszkiem palca firanki odchyliłam ją delikatnie, aby móc uważnie przyjrzeć się kropelkom spływającym po szybie jak łza po policzku. I kiedy brałem głęboki oddech, aby wydobyć z siebie choć jedno słowo głośny trzask opętał cały pokój. Zachwiałam się po czym oparłam plecy o ścianę. Oczy miałam wielkie jak piłki do ping-ponga. Otwarłam delikatnie usta szykując się na przeraźliwy krzyk. Skrzypienie podłogi zbliżało się coraz bardziej, stopy tego kogoś zmierzały ewidentnie do pomieszczenia, w którym byłam. W końcu tajemnicza postać oparła dłoń na klamce po czym nacisnęła ją energicznie. Mój mózg natychmiast zwariował, miałem sekundę na decyzję czy się schować czy krzyczeć czy działać. Niestety jak to ja stałam jak kamienny posąg nie zamykając oczu.
od zła, od płaczu.
       W pewnym momencie zobaczyłam białe światło i śmiech. Czyżby to już koniec, czyżby zabójca miał radość z tego, że mnie zgładził? Upadłam na ziemię kuląc się z bólu, a raczej strachu, że ten ból może się pojawić. Jednak śmiech się nasilał. Wtedy otworzyłam oczy jednocześnie myśląc o tej jednej, jedynej, niepowtarzalnej, unikalnej istocie jaką jest moja kochana Karin.
    - Ha ha ha! Ach te twoje oczy, ta mina - próbowała sparodiować mój wyraz twarzy. - Znowu aż taka straszna nie jestem, to znaczy chyba - i znowu ten śmiech.
       Wzięłam głęboki oddech i zebrałam się w całość. Wciąż jednak siedziałam na podłodze. Chciałam krzyczeć równocześnie będąc poważną. Z doświadczenia wiem, że to nie możliwe, w teorii może i tak, ale czymże są teorie?
    - Gdzie ty się szlajasz od rana? Czy ty w żaden piątek nie możesz usiedzieć spokojnie w domu przed telewizorem na dupie?! - mimo dobrych chęci podniosłam głos. 
    - Telewizja jest dla idiotów - rzekła układając ręce na biodra po czym obróciła się zgrabnie na pięcie dążąc w stronę drzwi na korytarz.
    - Tak, i dlatego postanowiłaś zostać dziennikarką, bardzo sprytnie - zakpiłam. 
    - Wybacz mi, moja droga, - obróciła delikatnie głowę do tyłu - ale ty wiesz jak ja gardzę tymi plotkami, politycznymi układami, zbrodniami - skrzywiła się. - Zwykła telewizja to dla mnie bagno. Nie cierpię kiedy podchodzi do mnie znajomy po fachu z kartką w ręku i mówi o zbrodniach, kataklizmach, morderstwach i samobójstwach jak o czymś niesamowicie radosnym. To nie dla mnie, ja szanuję to jakie piekło przechodzą dotknięci tymi wszystkimi nieprzychylnościami losu. To znaczy nie tyle szanuję co współczuję, ale to dla wciąż niezrozumiałe jak ich to może bawić - w jej oczach zaczęły pojawiać się łzy. Szybko jednak otarła policzki dłonią. W jej głosie tkwiło coś, co w niej uwielbiałam, szczerość. - Co prawda, jestem dziennikarką, ale ty wiesz, że nie zajmuję się czymś tak okrutnym dającym szczęście ludziom bez serca, ja wybrałam grę fair-play, walkę o trofea, wzajemny szacunek pośród rywali, laury, momenty grozy i radość milionów ludzi.
    - Wiesz co ci powiem, ty sobie chyba kierunki pomyliłaś, powinnaś pójść w poezję- zaczęłam się śmiać, ale po paru sekundach przestałam. Niestety, tak właśnie wygląda dzisiejszy świat, że to co złe jest pożądane, a dobre nieco mniej. Świat zwariował, a my wciąż musimy żyć przy takim wariacie. Spuściłam głowę, a z oczu pociekło mi kilka niewielkich kryształków łez. 
    - A propos, mam dla ciebie radosną nowinę - powiedziała radośnie Karin unosząc pięść, a w niej zaciśnięte były jakieś dwie za laminowane kartki.
    - Co, jakiś samolot się rozbił? - popatrzyłam na nią spode łba chcąc otrząsnąć się po tragicznym opisie świata. Karin popatrzyła na mnie przechylając głowę. 
    - Bardzo śmieszne - zastanowiła się przez kilka sekund po czym dodała - albo raczej okropne, ale nie. Czy ty wiesz gdzie się dzisiaj o zmierzchu wybieramy?
    - O zmierzchu? Czyżbyś miała wobec mnie jakieś niecne plany?
    - Nie - powiedziała mrużąc oczy i krzyżując ręce na piersi. - Powiem ci krótko, weź aparat i ubierz się na... Zresztą jak chcesz. Do zobaczenia za... godzinę.

       Czesałam się przed lustrem nie mogąc się uporać ze splątanymi kosmykami. Wkurzona bezowocną pracą rzuciłam szczotką o podłogę, ta upadła robiąc wielki hałas. Serce zaczęło mi mocniej bić. Ostatnio coraz częściej można mnie było łatwo wyprowadzić z równowagi. Przetarłam oczy po czym spojrzałam na siebie w lustrze. Czarna bluzka z delikatnej tkaniny leżała na mnie idealnie. Rozszerzone u nadgarstka rękawy zwisały poddane na nagłe podmuchy powietrza. Ciemniejszy pas czarnej tkaniny biegł przez całą długość bluzki. Żółte obcisłe leginsy tworzyły idealne połączenie z górną częścią garderoby. 
       Popatrzyłam na moje nagie stopy i od razu ruszyłam po skarpetki i czarne botki z ozdobnymi ornamentami po zewnętrznej stronie i rozsuwanym zamkiem po wewnętrznej. Delikatny makijaż podkreślał moje szafirowe oczy. Wzięłam głęboki oddech i ruszyłam na dół z etui zawieszonym przez ramię. 
       Powoli przemierzałam schody okryte żółto-białym dywanem zastanawiając się co znowu zrodził jej umysł, którego nie mogłam pojąć, ale, bez którego nie wyobrażałam sobie życia. Stojąc na ostatnim stopniu zobaczyłam Karin strojącą się do lustra, a na jej szyi widniał okazały szalik z napisem ,,Deutschland". I już wszystko było jasne.
    - Mogłaś chociaż uprzedzić - popatrzyłam na nią żałośnie - przynajmniej rzuciłabym się na łóżko i zasnęłabym na ten czas. Dlaczego mi to robisz?!
    - Po prostu będziesz mieć dzisiaj i przez cały weekend bojowe zadanie godne ciebie - powiedziała głośno po czym dodała pod nosem - i jak dobrze pójdzie to przez następne kilka lat.
       Wzruszyłam ramionami i ubrałam na siebie ciemny płaszczyk. Gdy odgarniałam włosy do tyłu coś przysłoniło mi widok. Karin zarzuciła mi na głowę dokładnie taki sam szalik jaki miała na szyi. Kręcąc głową założyłam go z lekkim uśmiechem na twarzy. Po chwili otwarłam drzwi i wyszłam na zewnątrz. Nie minęło pięć sekund, a dołączyła do mnie ,,pani dziennikarz" zakładając mi na szyję ten tajemniczy za laminowany papierek. Jak się okazało była to akredytacja na jakąś tam Arenę.
       Idąc w nieznane miejsce mijałyśmy ludzi zmierzających w tym samym kierunku co my. Wszyscy mięli na sobie czapki, szaliki, a większość w rękach niosło flagi różnych narodów. Słyszałam mnóstwo obcych języków, ale nie zwracałam na nie specjalnie uwagi. Cały czas szłam ze spuszczoną głową, ale kiedy Karin mnie szturchnęła podniosłam wzrok. Przed moimi oczami ukazało się wzgórze, jednak nie było to takie zwykłe wzgórze, które w całości było pokryte drzewami. Wokół tej górki zebranych było tysiące ludzi, ubranych na setki możliwych kombinacji. Nad ich głowami unosiły się przepiękne symbole, które powiewały chaotycznie na wietrze-flagi. Najliczniejszą grupę lśniących materiałów tworzyły te biało-czerwone i czarno-czerwono-żółte. Uśmiechnęłam się pod nosem. Niedaleko tłumów znajdował się wyciąg narciarski, który co kilka chwil jeździł to w górę, to w dół. Jednak w centrum tego szumu, hałasu i wrzawy było niewielkie wybrzuszenie pokryte śniegiem. W niektórych miejscach były kolorowe linie ciągnące się przez całą szerokość obiektu, natomiast na całej długości leżał delikatnie zbrudzony śnieg, który mimo wszystko iskrzył się blaskiem odbijanych reflektorów. Nad grzbietem wzgórza znajdował s pochyły lodowi tor, a po obu jego stronach sterczały schody z przyczepionymi tabliczkami po bokach. Jednak najbardziej interesujące okazało się pomieszczenie z oszkloną przednią ścianą przykuwające uwagę zwykłego przechodnia, a co dopiero ludzi, którzy przyszli tam w celu zobaczenia między innymi tego niewielkiego pomieszczenia. Liczne światła wydobywały się zza szkła, a kilka czarnych postaci przy szybce patrzyło się z pewnością na przybyłe tłumy. 
       Obróciłam głowę w kierunku drogi, na której nie było ani jednego auta, rozglądnęłam się wokół, w nielicznych miejscach leżały garstki śniegu. O moje uszy zaczął obijać się głos zajmującego i zagrzewającego do kibicowania mężczyzny. Trąbki były coraz głośniejsze, szelesty flag niosły się w powietrzu, które zanosiło je w każde możliwe miejsce w okolicy. Przystanęłam na moment, wzgórze to wyglądało niezwykle magicznie, tworzyło atmosferę. To nie było martwe miejsce, tu tętniło życiem.
    - Oto, moja droga, jest... - obróciła głowę w moją stronę, ale ja stałam w miejscu kilka metrów za nią z aparatem w ręku z obiektywem wycelowanym w to wzgórze. Obróciła się na pięcie i ruszyła w moją stronę.
    - Ładne wzgórze, moja droga.
    - Wzgórze, całkiem dobrą nazwę temu nadałaś. Ale jak dla mnie to prawdziwa nazwa jest lepsza, czyli skocznia. To właśnie tu skaczą ci podniebni rycerze w zbrojach zrobionych z lekkich kombinezonów. A ta się dokładnie nazywa Vogtland Arena - popatrzyła na mnie z radością. Z mojej twarzy zszedł już lekko zauważalny uśmiech, miałam minę bez wyrazu. Karin wzruszyła ramionami i poszła naprzód. Zmrużyłam delikatnie oczy i przyspieszyłam kroku, aby ją dogonić.
       Idąc za Karin kompletnie odłączyłam się od świata zewnętrznego nie reagując na żadne hałasy, których w tym miejscu najwyraźniej nie mogłoby zabraknąć. Patrzyłam tylko na czubki moich butów, które pokonywały całą tę trasę spokojnie. Nagle ktoś na mnie wpadł i powiedział tylko krótkie i ciche ,,Przepraszam". Zanim jednak pobiegł dalej zdążyłam mu si przyjrzeć. Był to niewysoki blondyn w niebieskiej kurtce i czarnych spodniach. Na uszach miał białe słuchawki. Jego jasne oczy świeciły w blasku ostatnich promyków słońca.
    - No to może teraz powiesz mi jakie masz wobec mnie plany? - zapytałam stanowczo licząc na szybką odpowiedź. 
    - Ciekawe... - powiedziała po czym odeszła szybkim krokiem zostawiając mnie z jednym pyta
niem, które zamieniło się w tysiąc innych: po co mnie tu przyciągnęła i czy to ma coś wspólnego z tymi ,,planami"?